30–ty dzień. 19 maja.102889 – 103039
150km
Dulab – Wyspa Hengam – DulabTelefon pokazuje 4:30. Korzystając z wczesnej pory, uzupełniam notatnik ostatnimi przeżyciami. O siódmej jestem po prysznicu, ogolony i z plecakiem pełnym klamotów fotograficznych. Do kompletu butelka wody. Chciałem zapytać Assada dokąd jechać, żeby wynająć i popłynąć łódką w morze, tylko że zniknął. Jego żona rozumie że go szukam, ale… ona mówi, a jej nie rozumiem.
Wsiadam już na motocykl, kiedy na to przyjeżdża Assad z plackami chlebowymi. Był w sklepie. Nalega, żebym zjadł. Na śniadanie omlet i cieniutki makaron na słodko. Do tego herbata i kawa, którą przyniosłem. Po śniadaniu zasięgnąłem rady co do kierunku. Trzeba pojechać do portu w Shib Deraz, na południu wyspy.
Z łatwością wyszukałem miejsce na mapie GPS.
***
Na razie jest całkiem znośnie. Może już się przyzwyczaiłem do upałów? Nieee. Słońce operuje zza cienkiej warstwy pół przepuszczających światło chmur. Pewnie jest poniżej 30 stopni w cieniu, ale wiem, że pogoda wróci do formy. Z pogardą rzuciłem okiem na ciuchy motocyklowe, wychodząc z pokoju. Zabrałem tylko rękawice, żeby kamera miała się na czym trzymać i kask, bo na dłuższą metę okulary przeciwsłoneczne nie chronią od wiatru i piaskowego pyłu, wyciskających łzy z oczu. Jadę w podkoszulku i przewiewnych spodniach.
Z przerwą na tankowanie, na miejsce bezbłędnie trafiłem za pomocą GPS. Motocykl parkuję tam gdzie samochody, wzdłuż wybrzeża.
— Tutaj — Pokazuje mi dobre miejsce, wyglądający na zmęczonego życiem, pomarszczony człowiek z białym nakryciem głowy. Od razu też zaprasza mnie do biura. W chłodnym, biurowym pokoju, siedzi schludnie ubrany młody człowiek i wydaje bilety. Kupuję jeden dla siebie. Mogę tu zostawić kask i rękawiczki. Korzystam z tej uprzejmości, bo do plecaka się nie zmieszczą. Stary pokazuje jedyne wolne krzesło, jako najlepsze miejsce przechowania bagażu.
Hala, w której przyszło mi czekać na łódź, ma okna od podłogi do sufitu, ale upału nie czuć wcale. Stoją tu dwa potężne jak szafy klimatyzatory dmuchające zimnymi strumieniami powietrza. Rzędami poustawiane, metalowe, nowoczesne krzesła, złączone ze sobą na stałe. Już chcę przysiąść na jednym w odosobnieniu, kiedy woła na mnie młody człowiek. Przysiadam się na to zaproszenie i obaj łamaną angielszczyzną rozmawiamy o tym i tamtym. Ja oczywiście łamię dużo bardziej. To Irańczyk. Jest jubilerem w mieście, którego nazwy nie zapisałem tak jak i jego imienia. Przyjechał tu na wypoczynek i też popłynie łodzią na wycieczkę.
Żeby łódź odpłynęła, musi uzbierać się 20 osób. Tak oznajmił kapitan, który właśnie wszedł do hali. Średniego wzrostu, raczej żylasty niż chudy mężczyzna, stanowczo, ale z uprzejmością w głosie, powiedziawszy swoją kwestię, idzie do miejsca, gdzie kupiłem bilet. Mój nowy kolega – jubiler, nie pogodził się z tą decyzją. Zatrzymał decydenta nie wstając nawet z siedziska i negocjuje. Czasem coś tłumaczy dla mnie na angielski. Wychodzi na to, że jest połowa załogi i rejs jest nieopłacalny. W tym czasie kilka osób weszło do hali i rozeznawszy się w temacie, dołączyli do dyskusji.
Pertraktacje z kapitanem przyniosły oczekiwany skutek. Możemy wypłynąć.
Młody jubiler, jego żona, małżeństwo z dwójką dzieci, para w średnim wieku i ja. No i kapitan. Razem z nim 10 osób. Oznacza to, że rejs jest jednak opłacalny, tylko połowę mniej.
Na zewnątrz, przez różnicę temperatur i wilgoć, obiektyw małej kamery od razu zaparował. Wszyscy ładujemy się do łodzi zaopatrzonej w silnik i miejsce dla sternika na rufie. Przy dwudziestu osobach, panowałby tu niezły ścisk.
Odbijamy od brzegu. Mijamy falochrony z głazów, uwięzionych w metalowej siatce. Łajba podskakuje wesoło na małych falach. Assad mówił, że najczęściej delfiny pokazują się zimą. Teraz to loteria. Kiedy przybrzeżne wody Zatoki Perskiej nagrzewają się, ssaki te odpływają w głąb akwenu. To nic. Marzenia spełniane z łatwością bledną i nie mają tak mocnego wyrazu. Może lepiej je pielęgnować, a nie spełniać…
W oddali przywidziało mi się, że coś widzę.
– Tam! – Podekscytowany, pokazałem palcem błękitną toń w oddali, przekrzykując ryk silnika.
Kapitan skręcił kierownicą i łódź szerokim łukiem zatoczyła się na wskazany kurs. Jednak już za chwilę płynęliśmy jak wcześniej. Anomalią na wodzie okazał się nurkujący ptak. Nigdy delfina nie widziałem. Skąd miałem wiedzieć…
Naprawdę chciał dobrze. Łódź meandrowała, jakby omijając przeszkody. Kapitan wytężał wzrok, rozglądając się pilnie wokół, w poszukiwaniu ssaków. Płynęliśmy czasem wolniej, a czasem tak szybko, że pęd powietrza zerwał z głowy nieostrożnej pasażerki daszek, chroniący jej twarz od słońca. Nie zawróciliśmy.
Przecinana woda przyjemnie bryzga na twarz spod dziobu łodzi. Woda i prędkość znakomicie łagodziły upał. To prędkość właśnie ma jeszcze jedną cechę, która zadziwiająco osłabiła na chwilę mój zawód dotyczący delfinów. Motorówka straszy małe, latające ryby. Wyskakują nieoczekiwanie z wody jak z procy i szybują około pół metra nad wodą, żeby za dwie, może trzy sekundy, zniknąć w swoim naturalnym środowisku. Upolowanie teleobiektywem takiej rybki wcale nie jest łatwe. Udało mi się zaledwie kilka razy na wiele prób.
Kapitan jest przygotowany na scenariusz bez delfinów albo to stała atrakcja rejsu. Przybiliśmy do dzikiego brzegu niedalekiej wyspy Hengam. Skały porozrzucane w nieładzie, obsypane są srebrzącym się piaskiem. Piach mieni się i połyskuje wręcz nienaturalnie, choć wiem, że to naturalne minerały tak błyszczą. Mam ze sobą szklaną fiolkę. Zabiorę część tej plaży ze sobą.
Nie dane mi było rozejrzeć się dobrze, bo kapitan już woła wszystkich na łódź. Kilkaset metrów dalej, lądujemy na innej plaży, z porozstawianymi wzdłuż brzegu prymitywnymi straganami. Zbudowane z liści palm, desek, i co kto miał pod ręką. Nie wszystkie są otwarte, a te w których coś się dzieje, oferują miejscowe jedzenie i różne rękodzieło, jako pamiątki. Sprzedaje się tu trochę kiczu, trochę ozdób z muszli. Zwyczajna rzecz. Zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo takie bibeloty mają wartość, zdobiąc później domową półkę, albo szyję, czy palec. Cieszy fakt, że nie ma magnesów na lodówkę
Na pograniczu plaży i wody jest resztka fortyfikacji sprzed 100 może 200 lat. Tak twierdzi kapitan. Wyczytałem jednak, że to resztki zabudowań po Brytyjczykach, kiedy to za swojej ekspansywnej świetności, kontrolowali ruch morski na Zatoce Perskiej. Holendrzy też panoszyli się w okolicy, ale w innym czasie i został po nich wrak statku*, którego na własne oczy nie widziałem.
Są też rybacy. Przy łodzi, dwóch młodych ludzi wyplątuje połów z sieci, kompletnie nie zwracając na mnie uwagi. Wielkie, kolorowe ryby, raz za razem lądują w plastikowym pojemniku. To ten sam gatunek, który jadłem u Assada na obiad.
Zbiórka na łódź. Znów to samo. Nie zdąży się człowiek rozejrzeć i już jakaś zbiórka, jakieś czasowe ograniczenia, jakiś pośpiech. Między innymi dlatego nie lubię organizowanych wypadów, a wczasów jeszcze bardziej. Pobudka, bo śniadanie. Plaża, obiad, plaża, kolacja, albo obiadokolacja. Wyjście i powrót, bo pora karmienia i znów wyjście, ale zawsze trzeba na coś „zdążać”. Jeśli to hotel, czy inny resort, stada ludzi przelewają się w rytmie atrakcji, posiłków, wieczornego drinkowania. Generalizuję oczywiście, ale z grubsza, kiedy liczy się na to, że ktoś za nas urlop zaplanuje, a my wybieramy tylko miejsce, trzeba się do rytmu dostosować.
Płyniemy do portowego falochronu płycizną. Kapitan mówi, że to akwarium. Rzeczywiście, jest pewna analogia. Kolorowe, niewielkie ryby, ufnie podpływają stadami do łodzi. Ktoś wrzucił do wody okruszki bułki i zakotłowało się na powierzchni. Pokaz trwał może pięć minut.
Silnik zawarczał i łódź wycofuje się, żeby odpłynąć i skończyć swój kurs na wyspie Qeshm, w porcie, z którego wypłynęliśmy.
***
Wyznaczyłem w GPS kurs wzdłuż południowego wybrzeża wyspy. Według nawigacji miała to być droga asfaltowa, ale już za kilka kilometrów asfalt przepadł.
Na początku wspomniałem już, jak ubrałem się na tę wycieczkę. Kiedy pęd łodzi i bryza przestały działać, poczułem co zrobiłem, nie zabierając ze sobą koszuli z długim rękawem. Jestem w piekarniku i ktoś właśnie podkręca gaz. Gołym okiem widzę, że odsłonięta skóra na rękach czerwienieje, a ja czuję palące pieczenie.
- Masz nauczkę, stary ośle – pomyślałem z rozbawieniem.
Droga jest jak autostrada, to znów zwęża się na szerokość jednego samochodu. Skały jak wafle, krzywo wciśnięte w bitą śmietanę. Czasem niewielki podjazd i łagodne zakręty, urozmaicają pustkowie. Prawdziwe pustkowie. Podróż w nieznane, dzielę po horyzont z wodą po lewej i dzikim interiorem po prawej. Czasem, jak zagubione, na poboczu sterczą drewniane słupy z uwieszonymi kablami.
W tej chwili przypomniałem sobie o drugiej gafie, jaką zrobiłem tego dnia. Mam zapas benzyny, mam wiecznie uczepioną zapasową oponę, statyw, plecak z aparatem i obiektywami. Mam nawet siekierę i saperkę przytroczone do motocykla. Nie pomyślałem jednak, żeby zabrać choć jedną dętkę, łyżki, czy jakiekolwiek klucze. Cóż… Teraz niczego nie wymyślę i na razie nic się nie dzieje. Rozterka trwała chwilę, bo po co zamartwiać się sprawami, na które nie ma się już wpływu.
Zdawałoby się, że drogą można rozwijać duże prędkości, ale czyhają tu niebezpieczne niespodzianki. Można trafić na rozpadlinę, którą widać dopiero z bliska, kiedy hamowanie nic nie da. To dlatego, że słońce w zenicie i brak cienia kamufluje poprzeczną dziurę. Mały włos i wtarabaniłbym się w taką pułapkę, a wcale szybko nie jadę.
Nie jadę szybko tez dlatego, że słowo pustkowie to tylko uogólnienie. Właśnie czarny ptak przechadza się granicą piachu i wody. Wygląda jak strażnik wybrzeża. Nieco głębiej pale sieci rybackich, a na nich inne, mniejsze ptactwo odpoczywa, albo może poluje na nieuważne ryby. Drobne te anomalie, urozmaicają pozorną martwotę otaczającej przestrzeni i tym mocniej działają na wyobraźnię.
Nawet skały przybierają czasem nieludzką, choć antropoidalną postać. Oczodoły, paszcza rozkrzyczana, czoło srogo zmarszczone. Wśród odcieni żółci, zdarzy się czasem zielona plama krzewów niskopiennych. Są też ślady czworonogów. Pewnie to lisy pustynne. Surowo jest, ale życie nie ma końca, czepiając się każdej okazji do przetrwania.
Suche z pozoru drzewo, przyciągnęło małe stado wielbłądów. Pod drzewem zielone krzewy. Zwierzęta chyba są oswojone, bo nie bardzo chcą uciekać, kiedy się zbliżyłem. Nie są jednak spętane, więc nie wiem, czy dzikie są, czy na wpół oswojone. Ależ od nich capi!
Zaledwie dwustumetrowy spacer wymęczył mnie i wysuszył. Gorąca woda w butelce nabrała tego ohydnego posmaku starej szmaty i plastiku. Powrót na kanapę motocykla też trochę potrwał. Cienkie spodnie nie chronią od żaru czarnego obicia. Jest tak nagrzane, że dłoń można położyć tylko na ułamek sekundy, a co dopiero usiąść.
***
Drogą między skałami, niespiesznie, jakby oszczędzając energię, wlecze się stado wielbłądów. Pokonawszy lekkie wzniesienie na zakręcie, schodzą w kierunku zatoki. Zatrzymałem motocykl, żeby ich nie wystraszyć. Między dorosłymi, są też młode. Ostatecznie, jest też ich właściciel, albo poganiacz, którego nie zauważyłem, zanim stado nie rozproszyło się nieco. Mizerny to człowiek, odziany w nibyspodnie z materiału, zwisającego nad kolana chudych, powyginanych nóg. Chyba jest boso. Głowę od słońca chroni biały turban. W ręku kij do podpierania się i poganiania stada. Na karku poszarpany ze starości podkoszulek, przyklejony od potu do pleców. Mizerne ciało, tam gdzie odsłonięte, zdaje się niewrażliwe na spiekotę.
Zafascynowany sceną, mimo gorąca, nawet nie drgnąłem. Kiedy wiatrak chłodnicy przestał buczeć, scena przeistacza się w niemy film. Odległa woda nie szumi, a i tak lekki wiatr, nie dociera tu przez wysokie skały na poboczach. Stado wraz ze swoim przewodnikiem, schodzi bezpośrednio z drogi, w wody zatoki.
Kiedy całe towarzystwo zniknęło za wzniesieniem, pieczenie skóry przypomniało mi o sobie. Uruchomiłem motocykl i znów prawie się zatrzymałem. Tutaj, po lewej, nic nie osłania mojego szlaku od brzegu, a po prawej przeciwnie — skały bronią dostępu do lądu. Na to wszystko nakłada się bryza wilgoci, zmiękczająca ostrość widzenia. A może to pustynny pył? Wielbłądy skręciły już w swoją stronę w bok, tuż za zakrętem, więc po horyzont rozpościerał się widok, który zachowam w pamięci na zawsze. Naturalna granica między wodą a lądem, z ziemią niczyją, w postaci chwiejnie utwardzonej ręką człowieka drogi i kilometry dziewiczej plaży.
Za tym zjawiskowym miejscem pojawił się asfalt, łodzie wyciągnięte na brzeg, ludzkie siedziby i ludzie tradycyjnie poubierani. Właściwie sami mężczyźni. To wioska rybacka Salakh. Minąłem ją bez zatrzymania i znów mogłem cieszyć się niespieszną jazdą w samotności. I tak dojechałem do rozstaju dróg.
Jeden znak po angielsku oznajmiał, że droga zaprowadzi mnie do Natural Sulfur baths, drugi do Salt Cave.
Na tę moją rozterkę, nadjechał samochód terenowy i skręcił do Natural Sulfur baths. Z trudnością przedziera się przez nierówności, twarde koleiny, kamienie i połacie sypkiego piachu. Wcale nie widzę tam siebie. Prawie poparzony od słońca, bez ani jednego narzędzia, z niemal pustą już butelką po wodzie w plecaku. Na dodatek do mistrza technicznej jazdy mi daleko. Zaczyna też siadać mi entuzjazm. Słońce potrafi wyssać z człowieka całą energię bardzo szybko, kiedy nie ma co pić. Rzecz jasna, pojechałem łatwiejszą drogą.
Co najgorsze, kamera odmówiła posłuszeństwa. Wszystkie baterie, tak skwapliwie ładowane dzień wcześniej, nie działają. Mam kamerę sportową, która tak się nagrzała, będąc wyłączona, że zadziałało jej zabezpieczenie. Ruchomego obrazu nie będzie. Najpierw w Armenii pękła część odpowiedzialna za włączanie, wczoraj utracone pliki przy kopiowaniu, teraz to. Jeszcze popsuję aparat i pozostanie mi rysowanie tego, co widzę
***
SALT CAVE** - oznajmia tablica informacyjna przy drodze. Prowizoryczne ogrodzenie i baraki z kontenerów, nie zachęcają do sprawdzenia, co to za atrakcja. Skoro jednak przejeżdżam tędy… Może jest woda.
Z jednego z baraków wyszedł strażnik. Spostrzegł moje wahanie, bo macha przyjacielsko ręką.
Po zwyczajowym salam alejkum nasza krótka rozmowa wyglądała tak:
- Masz światło? – Pyta, kiedy podjechałem bliżej, zachęcony gestami.
- Tak, mam aparat – Odpowiadam skwapliwie.
- Jedź do samego końca – i gestami utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze zrozumiałem intencje.
Jadę, ale pusty parking kończy się na urwisku, z esującą ścieżką pomiędzy kamieniami, wychodzoną przez turystów. Do dziś nie wiem jak to się stało, że udała mi się sztuka przetrwania w pionie. W każdym razie zjechałem w dół i jadąc po solnym podłożu, zatrzymałem się dopiero przy wejściu do jaskini.
W środku zanikają kolory, a zostają kształty, póki jasność dnia dociera. W wielkiej, słonej kałuży u wejścia, odbija się światło i białe, zwisające nacieki jak małe stalaktyty. Dalej nie widać nawet kształtów. Wszedłem i zapanowała ciemność z małym, świetlnym punktem, który jeszcze przed chwilą był wielkim wejściem do wnętrza ziemi.
- Halllooo!- Słyszę nawoływanie, odbijające się wielokrotnie echem.
– Halllooo! – powtarza się i dochodzą do niego pewnie stawiane kroki.
To strażnik. Widocznie wychwycił, jak słabo się porozumieliśmy i naraziwszy się na spiekotę, schodząc po skarpie, odnalazł mnie i przyniósł czołówkę, żebym cokolwiek zobaczył. Światło. Światło, nie aparat. O to pytał. Podziękowałem zaskoczony i strażnik odszedł. Specjalnie na takie okoliczności, kupiłem i zabrałem ze sobą mocną latarkę, którą odłożyłem w dobre miejsce, żeby jej nie zapomnieć. Teraz czeka na mnie w pokoju gościnnym u Assada, bo po co komu latarka na łodzi…
Odszedłem na tyle, że jaskrawy punkt wejścia zniknął. W słabym świetle czołówki, zobaczyłem gdzie jestem. Wielkie zwalisko ogromnych głazów, nad nim sklepienie poprzecinane solnymi liniami. Po omacku daleko bym nie doszedł. Albo głowę bym rozbił, albo nogi połamał. Jaskinia nie przynosi spodziewanej ochłody. Wprawdzie temperatura jest wyraźnie niższa, ale nie tak, jak spodziewałem się w głębi ziemi, w podobno najdłuższej na świecie jaskini solnej... Za to wyobraźnia zaczyna pracować.
W kompletnej ciszy każdy mój ruch, każdy krok, wydaje się hałasem, wzmacnianym jak w pudle rezonansowym. Potrącony czy nadepnięty kamyk, wydaje zwielokrotnione odgłosy. Światło czołówki prześlizguje się po skałach, ożywiając ostre cienie. Pusta przestrzeń za przeszkodą, zdaje się nie mieć swojego absolutnie czarnego końca.
„Zejście” - Mierny dość, z gatunku fantastycznych, film z 2005 roku. Zastana sceneria niespodziewanie z całą mocą pełnych grozy ujęć, przywołała nierealne wspomnienie. Oczami wyobraźni spodziewałem się za zwalonym głazem, uczty dzikiego stada pierwotnych istot, rozrywających z nadludzką siłą jakiegoś nieszczęśnika. Z całą pewnością oczekiwałem też, nasłu****ąc w bezruchu, że usłyszę mrożące krew w żyłach mlaskanie i cmokanie. Że zza przeszkody wyłonią się zdeformowane, wygłodniałe i przekrwione oczy bezwzględnej bestii, szykującej się do ataku. Że zaraz wejdę w lepką kałużę i poczuję metaliczny zapach ludzkiej krwi. Mimo to idę dalej przed siebie, przyświecając czasem pod nogi. Zatrzymało mnie obniżające się sklepienie. Tutaj trzeba się już schylać, a jeszcze dalej iść w kucki, albo czołgać się. Mrowienie na plecach ustąpiło, kiedy wrócił rozum, a zdrowy rozsądek przezwyciężył filmowe fantazje. Dopiero teraz przypomniałem sobie o aparacie.
Przyszli inni turyści. Przywiózł ich tu wynajęty kierowca i są przygotowani. Mają czołówki. Wymieniliśmy uprzejmości, jednak zbyt dobrze władali angielskim, żeby pewnie się porozumieć.
Przede mną wyzwanie, bo podjazd stromy, a ścieżka na stromiźnie zakręca.
Rozpędzony motocykl wściekle ryczy na pierwszym biegu. Przednie koło uderza w przeszkodę i wspina się. Zostawiam za sobą tuman kurzu i dwóch zdziwionych turystów, którzy zbyt długo jaskini nie eksplorowali. Tylna opona czepia się wszystkiego, a ja chwytam się wszystkim motocykla. Na górze, całkowicie odrywamy się od ziemi i walimy w nią, wzbijając następne tumany pyłu. Przez chwilę byłem w powietrzu! Z wrażenia i przez zamieszanie jakiego narobiłem, zatrzymałem się dopiero przy baraku strażnika, żeby oddać mu czołówkę.
Dziękuję za sprzęt świecący, ale czy ma wodę? Ta z plecaka nie nadaje się. Jest gorąca i zbiera się na wymioty od jej podłego smaku.
Strażnik wyjmuje z szafki wielokrotnie używany kubek papierowy i butelkę z lodówki. Jest pełna, ale nie jest to woda ze sklepu. Pływają w niej drobinki jakiegoś osadu, jakby była brana z naturalnego ujęcia. Obojętne. Wodę łapczywie piję z butelki, bo strażnik nalegał, żeby zabrać całą. Dopiero teraz zniknął posmak nadmiaru adrenaliny w ustach, od skoku życia
Znów po lewej wybrzeże, a po prawej interior. Droga czasem jest piaszczysta, a czasem jakby budowana z tutejszej skały. Świetnie się jedzie, chociaż moje ręce pieką już mocno od nadmiaru słońca. Kark tak samo. Szmata na szyi nie pomaga zbytnio, rolując się w obwarzanek od pędu powietrza.
Minąłem się z pierwszym niewidzianym od dawna samochodem i za chwilę wjechałem na asfalt głównej drogi. Skręciłem jak pokazał GPS na północ i teraz przecinam wyspę wśród form skalnych, których nie sposób wymyślić samemu.
Przed końcem drogi powrotnej, zatrzymałem się przy sklepie. Butelka wody od strażnika nie wystarczyła na długo. Dziś jest piątek i są wybory prezydenckie, a piątki tutaj są wolne od pracy. Ten sklep jest na szczęście otwarty. Kupuję lekko gazowany napój i sok z żółtych śliwek, który w mgnieniu oka wypiłem na poczekaniu. Za zakupy dostałem kupony promocyjne, których nigdy nie wykorzystam. Przed bramą domostwa Assada sterczałem dość długo, zanim otworzyły się jej podwoje. Tak głośno zacząłem walić pięścią w nagrzaną blachę, że w końcu usłyszała to najmłodsza córka Assada. Ta od paznokci, kota i europejskiej swobody w ubiorze. Jestem uratowany. Słońce spiekło mi ramiona i ręce do pełnej czerwoności. W cieniu tak nie szczypie. Teraz wezmę prysznic, będę dużo pił i zapełnię zeszyt notatkami.
CF
Mapy:
* Informacje o wyspie i jej atrakcjach -
https://tnijurl.com/29e3f4b3b529/** Salt Cave - informacje.
https://iranparadise.com/salt-cave/