Kilka słów do ludzi, którzy nie byli a wybierają się i szukają wskazówek jak ja jeszcze kilka dni temu. Wszystko z perspektywy zza kierownicy moto. Nie będę się rozpisywał nad pięknem natury tego kraju i brzydotą części zurbanizowanej, bo to jak z rozmawianiem ze ślepym o kolorach - to trzeba zobaczyć. Podam kilka wskazówek których sam nie znałem przed wyjazdem i kilka swoich spostrzeżeń. Zakończę krótką przestrogą dla tych z deficytem wyobraźni i nadmiarem ambicji, którzy za wszelką cenę chcą zaliczyć trasę i wrócić do domu na czas.
Wczoraj wróciłem z Rumunii. Ogólnie miały być tylko Węgry, ale wyszła Rumunia na ostrym speedzie. Jechaliśmy motocyklami szosowymi (tdm900, xl1000, dl1000) z mocno napiętym planem - to był duży błąd o czym powiem później - i tylko dzięki dużej prędkości, dobrej nawierzchni i wykorzystywaniu czasu na maksa łącznie z jazdą w nocy udało się zobaczyć Transfogaraską. Było warto. Jeszcze tam wrócimy ale na inne drogi, innymi motocyklami, z zapasem czasu i namiotem.
Waluta. Na Węgrzech i w Rumunii nie wszędzie przyjmują erło, o złotówkach forget ebałt. Lepiej wszystko załatwić kartą płatniczą i zapłacić niewiele więcej za przewalutowanie niż zostać z niepotrzebną gotówką, a wcześniej tracić czas na bujanie się z kantorami. Czas każdego z nas jest bardzo cenny.
Hotele i noclegi. Ogólnie nie ma problemu ze znalezieniem pokoju bez wcześniejszej rezerwacji, chyba że jest to mała miejscowość i sobotnia noc, kiedy wszystkie miejsca są zapchane gośćmi weselnymi.
Drogi. Na Słowacji i Węgrzech ogólnie dobre. Wystrzegać się należy kontroli prędkości, zwłaszcza na Słowacji, gdzie kierowcy niechętnie ostrzegają siebie wzajemnie, a mandaty są bardzo wysokie. Metody pomiaru prędkosci na Słowacji znacznie odbiegają od znanych nam w PL. Byłem świadkiem jak policjant wyskoczył z zza słupa oswietleniowego (za którym wcześniej się chował) z lizakiem by zatrzymać auto. Obok słupa stał trójnóg z maleńkim radarem, kompletnie niewidocznym z kilkuset metrów. Radiowozu nie było w zasięgu wzroku. Totalna partyzantka.
Drogi w Rumunii są różnej klasy. Ciągle buduje się sieć szerokich autostrad, ale są też wąskie ekspresówki bez pobocza podobne do naszych krajowych trzycyfrówek. Nie brakuje dróg szutrowych lub usypanych kamieniami ze stromymi zjazdami i podejściami. Na jedną z takich dróg (DN7D) skierował nas wujek gógle, za co wójkowi serdecznie dziękujemy, bo przy napiętym planie nie bylibysmy w stanie zdecydować się na taką atrakcję. Istotną informacją jest, że ustawiliśmy gugle na samochód, a nie na rower i mimo to tak nas poprowadziło. Jeżeli chodzi o czystość tych normalnych, asfaltowych to należy być wyczulonym na sporadycznie leżące na jezdni rózne śmieci, od folii, worków, przez butelki i puszki po grubsze kawałki drewna.
Rumuni ogólnie jeżdżą szybko, dynamicznie ale bezpiecznie. Uwielbiają wyprzedzać, ale robią to na tyle rozsądnie, że po przejechaniu ponad 1200km w ich kraju nie czułem ani razu zagrożenia. Dla porównania droga Siedlce-Warszawa to koszmar. Ciągła linia w Rumunii to jest świętość nawet gdy z przeciwka nic nie jedzie. Czasem zdaży im się kończyć wyprzedzanie na ciągłej ale nigdy zaczynać. Jeżdżą bardzo szybko. Dziewięć dych w terenie zabudowanym jest normą. W nocy jeżdżą jeszcze szybciej. Ostrzegają się przed kontrolami prędkości, które spotykałem częściej w dużych niż małych miastach.
Przez Rumunię przelecieliśmy szybko jak obiad po laxigenie. Tam i spowrotem jechaliśmy głównie w nocy szybkimi trasami, bo czas gonił i pogoda nie rozpieszczała. Jak wspomniałem - w planach były tylko Węgry. W tych dniach przez Europę przeszła fala deszczu. Deszcz dopadł nas w drodze z Cluj-Napoca do Sibiu i odpuścił w górach. Ścigał się z nami prawie przez całą Rumunie w drodze powrotnej, by zlać nas przez kilkaset kilometrów już w Polsce. Zobaczyliśmy w sumie tylko Transfogaraską i może ze dwa rumuńskie miasta w dzień przy dobrej pogodzie. Jednak dla zapierających dech górskich widoków warto było zacisnąć zęby. Pogoda prawie pokrzyżowała nasze zmienione w ostatniej chwili plany i zabrakło jednego dnia żeby wyluzować. To za krótko i za szybko. Wyjechaliśmy z domu w środę w południe. Drogę powrotną, czyli 1300km zaliczyliśmy dosłownie na strzała z półgodzinną przerwą na sen. Wyjechaliśmy z hotelu w Sybinie w góry w sobotę o 09:00 i zjechaliśmy bezpośrednio do naszych domów w niedzielę wieczorem, czyli 36 godzin w podróży, z czego ponad 20h jazdy. Nie pamiętam ile kaw i napojów energetycznych wypiłem, ale to nie było zdrowe. Nie pamiętam ile razy zasypiałem za kierownicą. Przy takim zmęczeniu nie pamięta się tego co było przed oczami 100 metrów temu. Horyzont się chwieje. Film urywa się nieoczekiwanie. Wiem, że wielu kierowców zginęło w ten sposób. To na razie mój rekord, którego już nie chciałbym powtórzyć. Wyszło o 650km za dużo na raz. Jednak kończący się urlop i zobowiązania w PL były silniejsze od rozsądku. Taki wyjazd należy zaplanować z zapasem przynajmniej dwóch dni w razie gdyby pogoda nie dopisała, tak jak miało to miejsce w naszym przypadku. No i namiot by się przydał, bo może okazać się, że znalezienie wolnego pokoju w hotelu w sobotnią noc - nawet na kilka godzin, by odzyskać energię - graniczy z cudem.