Choroba lokomocyjna.
Jadę sobie po mieście, jadę i... coś klamka sprzęgła słabnie kiedy ją przytrzymać. Znaczy się chwyta co jakiś czas tak, że ruszyć się nie da bo silnik gaśnie. Luzu też nie mogę znaleźć. Jak już znajdę to puszczam klamkę, ta nabiera zwyczajnych odruchów i znów mogę jechać. I tak od miesięcy.
Pisze o tym, bo znowu dopadła mnie choroba lokomocyjna a zaraz długi weekend. Wymyśliłem sobie, że skoro świata się nie da w cztery dni to odwiedzę Ferenca.
Ferenc mieszka w Velyka Dobroń na Zakarpaciu. Imię ma węgierskie, wieś nazywa się po węgiersku ale TO Zakarpacie jest na Ukrainie i tam też mieszka Ferenc. Nie tylko on. Jest jeszcze Barna, Zoltan, Jocco, Szabi, Sandor i inni. To motocykliści. Wszyscy zakręceni na jazdę i wszyscy pasjonaci.
No to postanowione. Tylko co ze sprzęgłem? Kiedyś już jechałem 2 tyś km oszczędzając sprzęgło na ruszanie
Nie ma wyjścia. Trzeba dzwonić.
- Przyjedź po południu - mówi głos w słuchawce.
- Przyjadę - odpowiadam z ledwością powstrzymując emocje.
To w skrócie. Przed "przyjedź" jak zwykle nastąpiło nieskładne wyłuszczanie problemu z mojego punktu widzenia. Oczywiście człek normalny i znający temat, słucha tego jednym uchem a drugim wypuszcza. A to była Milena i wszystko słyszał Szparag. Czasem takie gadanie znaFcy się sprawdza bo dla świętego spokoju chyba, usłyszałem "przyjedź"
Przyjechałem, dostałem kawę, wygadałem się i odjechałem.
Sprzęgło cudownie ozdrowiało a ja czuję się jak na nowym motocyklu. Chyba każdy zna to uczucie, kiedy ustępuje permanentny ucisk na potylicy bo coś było nie tak z maszyną i nagle przestało być nie tak. Po raz drugi doświadczyłem co to znaczy, kiedy jest pomysł na wycieczkę a nie ma czym bo niepewność. Wiem, drobiazg niby. Ale to taki ciężar był a ja nie mogę przestać jeździć...
Teraz dosłownie mogę wziąć słowa z szyldu. Tu zaczęła się moja mała przygoda...
Ps.
Nowy zestaw naprawczy pompy sprzęgła dostało sprzęgło i ozdrowiało.
Każdy wie, że jak się wejdzie między wrony...
Gdybym chciał szczegółowo opisać ten dzień to miałbym nie lada zadanie.
W skrócie i tak łatwo nie będzie, bo kontrowersją zalatuje
W Polsce całą drogę padało, burze mnie osaczyły i nawet mały grad wykrzesały z siebie. Przyjemne to nawet było, bo deszcz ciepły a droga szeroka. Zatrzymałem się przed Rzeszowem w małym hotelu z gorącymi pokojami. Ja miałem 30 st
Dziś.
Dziś też gorąco. Nawet pokropiło ale tak leniwie, że nic sobie z tego nie robiłem. Na przejściu Polska - Słowacja jakby granicy nie było. Na Słowacji kupiłem Drum. Drum to taki tytoń do palenia, nie do dostania u nas. Rarytas i biały kruk. Pachnie suszoną i wędzoną śliwką z domieszką tego czegoś.
Na granicy Słowacko - Ukraińskiej pustki. Widziałem tylko machające na mnie z okienek dłonie. To po słowackiej stronie.
Ukrainiec Zbadał mnie wzrokiem, spytał czy przewożę broń, kazał otworzyć tankbag i dwie wybrane przez siebie kieszenie plecaka. Sprawdził z daleka nr. VIN motocykla, świecąc w pełnym słońcu latarką. Widziałem jak wcześniej skasował kierowcę dostawczaka i on widział, że widzę to sobie odpuścił czarowanie. Za 10 minut byłem już na Ukrainie. Rekord.
A potem czary... Motocykl zaczął jechać dwa razy szybciej niż powinien. Przecinał linie ciągłe, wyprzedzał na ślepych zakrętach. Od miasta Czop do Velyka Dobroń jest nowa droga. Stara świetnie nadawała się na slalom między dziurami. Mówi się, że jak kierowca jechał slalomem, to policjant nie zatrzymał. Jak prosto jechał to wiadomo, że pijany. Teraz można jechać dowolną prędkością. Wokół tylko pola.
W hotelu...
Wchodzę a na blacie recepcji leży klucz z numerem 23 i uśmiechnięta czarnowłosa dziewczyna mówi, że czekała na mnie. Paszportu też nie trzeba. Pokaże gdzie postawić motocykl, gdzie jest basen i gdzie sauna. Najwyraźniej Ferenc uprzedził Czarnowłosą, że przyjadę.
Mam sobie wybrać drink powitalny. Nie znam się na alkoholach to Czarnowłosa sama wybrała tequile z czymś. Pokazała pokój, włączyła klimatyzację i spytała czy przynieść drinka.
W restauracji zamówiłem obiad, wypiłem kawę, drinka do połowy i napisałem do Ferenca, że jestem. Co jakiś czas zeznawałem czy wszystko w porządku albo czy czegoś mi potrzeba.
Przyjechał Ferenc chińską 250tką. Zamieniliśmy się na maszyny i równym jak stół asfaltem przejechaliśmy do niego.
Zjadłem drugi obiad i chyba połowę obsady z gaju czereśniowego. Na obiad małe pierożki z mięsem z mangalicy posypane pieprzem i polane octem. Ruskie danie. Mangalica to taka włochata, kędzierzawa świnia.
W nowiuśkim węgierskim domu kultury spróbowałem miejscowego wina z lodówki a potem pojechaliśmy oglądać pola ze zbożem.
Karmiłem młode byki chlebem i widziałem wielkie karpie w stawie. Młode byki mają chropowate i zaślinione jęzory. Poza tym zachowują się jak szczeniaki tylko są brudne i mokre bo właziły do stawu.
Żałuję, że nie zabrałem kamery ani aparatu ani telefonu nawet. Ale najbardziej żałuję, że z hotelu nie zabrałem nawet rękawic motocyklowych. Ferenc tak mnie przeczołgał po swoich włościach, że zawieszenie dobijało a spodnie wyglądają jak sam łopian
Rękawice są dobre, bo nie ściska się tak mocno kierownicy kiedy się je ma na dłoniach
Plaga komarów. Zjadły mnie, przeżuły i wypluły z dziesięć razy. Ale na jednym z przystanków... Jak zobaczyłem chowające się za łany zbóż słońce... Jak wychyla się zza burzowej chmury a to przy akompaniamencie ptaków i świerszczy, to zapomniałem i o komarach i o piachu w gębie, pyle w oczach i o ranie na głowie od gałęzi
Na koniec obejrzałem nowiuśkiego remingtona 783 z optyką i kilka innych ciekawostek strzeleckich. Remington to taki sztucer.
A teraz siedzę na balkonie swojego hotelu, zajadając cukierki czekoladowe z nadzieniem, przepijając wodą i popalając mój Drum. Ulicą z rzadka przehałasuje Łada z "podrasowanym" wydechem. Czasem ktoś na skrzypiącym rowerze przejedzie. Wraca pewnie do domu. Zepsuty, krzywo podświetlony zegar na wieży kościelnej pokazuje niezmiennie dziewiątą dwie. Gdzieś daleko szaleje burza. Widać na horyzoncie błyskawice, bezdźwięcznie rozświetlające swój Cumulonimbus. Rechoczą żaby, grają świerszcze i daleko szczekają psy.
PS.
Zawieszenie z przodu dobija.
I ani jednego zdjęcia...
Jutro wstaję o 4 rano. Będę w polu kopał kartofle z Cyganami.
Szpadel.
Na pole jadę traktorem. Siedząc na nadkolu, czuję się jak na sztucznym byku z jarmarku, tylko jak spadnę to żadna poduszka nie zamortyzuje upadku.
Jak miałem psa to pies spał o czwartej rano. Kiedy jeździłem na ryby to o czwartej też jeszcze spałem. O czwartej rano o tej porze roku jest już jasno ale jeszcze nie za bardzo. Ludzie do fabryki chodzą na szóstą.
Kartofle z ukraińskiej ziemi to co innego. One o czwartej rano nie śpią. A te z Velyka Dobroń to już zupełnie. Są znane na całej Ukrainie a miejscowi sprzedają je w hurcie tylko swoim. Dlatego potrzebują specjalnego traktowania. Wróć... Dlatego są specjalnie traktowane i są droższe niż inne.
Nie ma kombajnu, który swoimi żelaznymi prętami wydziera je ziemi. Nie ma mechanizacji w ogóle, oprócz małego traktora, który wzrusza podłoże lemieszem. Słońce jeszcze nie rozpala powietrza żarem ale wiadomo, że dziś też mocno da się we znaki.
Idzie zaspana gęba. Kruchy wąs pod nosem śmiesznie kontrastuje z poważną miną. Kaptur czerwonej bluzy na głowie, ręce w kieszeniach. A chude to to jak szpadel. Mimo tej chudości, za nim chowa się mimowolnie inna gęba i jeszcze jedna. A za nimi jeszcze jedna i niesie białe worki. Wąska ścieżka polnej drogi, to wloką się gęsiego. Kto by chciał iść drugą wąską ścieżką obok... Razem z dziesięć sztuk. Dziesięć Szpadli.
Nie ma w okolicy komu uprawiać ziemi. Nie ma zdrowych i silnych ludzi do pracy w polu. Kto może, jedzie na zachód albo na północ szukać szczęścia i dobrobytu. Do Polski, Niemiec, Norwegii i dalej. Tutaj najwięcej starych ludzi.
Są za to Cyganie. I to tacy co chcą trochę pracować. Wynajmuje się więc Cyganów do roboty za 1,5 Euro za godzinę. Będą pracować do trzynastej. Trzeba po nich pojechać, nakarmić, napoić i huknąć czasem. Inaczej robota stoi. Przeciętnie dwóch robi, trzech stoi.
Niepewnie gapią się spode łba na faceta z aparatem. Zerkają kiedy nie patrzę. Ale ja patrzę. Jak do nich nie dotrę, to zdjęć nie będzie bo mnie kartoflami zarzucą.
Palą wszyscy.
No to ostentacyjnie odwracam się przodem do gawiedzi i skręcam papierosa. I już wszystkie gały na mnie. Ciekawość wygrała. Skręconego Druma podaję pierwszemu Szpadlowi z brzega. Wykręca się i nie dowierza ale tylko chwilę. Pewnie myślał, że trawa. Zaciąga dym w płuca krzywiąc się przeokrutnie. Reszta w brecht. Iny Szpadel zaraz częstuje mnie swoim papierosem i przeprowadza szkolenie, bo nieopacznie zapaliłem od razu.
Papieros ma dwie kolorowe plamki i trzeba je ścisnąć. Jedna odpowiada za aromat a druga za mentol. Kiedy skończyłem, wszyscy rozstąpili się z ulgą, że poszło dobrze. Są moi. Po międzynarodowej wymianie używką, ściana skruszała. Mówią po węgiersku i ukraińsku jak wszyscy tu. Nie chodzą do szkoły, nie czytają i nie piszą. Śmieją się za to jak wszyscy.
Rambo, Cycolina, Hulio, Madonna, Enrike, Esmeralda, Vindizel, Leonsjo. Jest więcej ale nie spamiętałem. Są też Kristofer i Dopo. To dwa zwykłe imiona. Dwa na wszystkich. Tak Cyganie nazywają swoje dzieci. Tak telewizyjnie... Najmłodsza dziewczynka ma 13 lat. Najstarszy Szpadel ma 17. Przeciętnie 14 do 15. Szlugi, dziary na ramionach i kostkach. Zagojone szramy cholera wie od jakich przygód.
Andor, 15-to letni syn Ferenca przełamał ziemię traktorem i widać już tutejsze złoto.
Szpadle łapią za kosze i worki i w pole. Niektórzy zdjęli klapki jak przed wejściem. Nie z szacunku do ziemi. Szkoda klapek a może wygodniej. Rękoma i nogami wybierają ziemniaczane kule i zasypują rów. Do białego worka na następne sadzenie, do foliowego na sprzedaż.
Ptaki korzystają z okazji łatwego najedzenia się. Jak szwedzki stół.
Jedziemy do sąsiada na pole. Tam też się pracuje. Pole większe i więcej ludzi. To też Cyganie. Mam wrażenie, że więcej ich od miejscowych ludzi. Gdzie spojrzeć tam Cygan. Po chwili słyszę też znane mi skądinąd: No FOTO! NO FOTO! Tutaj z nikim nie dzieliłem się Drumami
Praca kończy się około 13-tej. Przyjechał bus. Na przenośnej wadze kładzie się worki a potem do samochodu. Auto zapełnione po dach z trudnością wyjeżdża z pola. Cyganie znikają, zabierając swoje klapki.
Na obiad zupa z kabaczków z chlebem posmarowanym masłem.
Jedziemy oglądać dumę tutejszej społeczności.
W zeszłym roku po ataku nacjonalistów koktajlami Mołotowa, spłonął węgierski dom kultury. Za dotacje z Węgier, Ferenc ze swoją ekipą postawił nowy. Przeniesiono tu część muzeum wsi węgierskiej. Jest nowocześnie ale i swojsko. Swojsko bo obok stoi replika domu z polepą i piecem. Jak dawniej. Na ścianach wiszą zdjęcia z minionych lat, kiedy ziemia ta należała jeszcze do Węgier.
Nowocześnie, bo właściwy budynek ma klimatyzowaną salę konferencyjną, monitoring i wszystko czego potrzeba. Jest też duża wiata drewniana z oświetleniem. Myślę, że można by zorganizować tu z powodzeniem zlot motocyklowy z pokazem filmów albo zdjęć z wypraw. A motocyklistów tu dużo. Najczęściej jeżdżą chińskimi 250-tkami enduro. Mają po 11 koni i rok gwarancji. Fajnie jeżdżą. Zamienialiśmy się
Widziałem też pracę nad Chewroletem Nivą. Z Nivy ma powstać terenówka na miarę tutejszych dróg. Duże koła uzbrojone w terenowe opony, większy prześwit bo i amortyzatory nowe, progi z blachy 4mm. Tak samo zderzaki. Wyciągarka. Na zimę będzie gotowy.
Wspomniałem już o bykach, prawda? Jedziemy tam jeszcze raz. Lubią Ferenca bo dostają chleb. Woła je a te jak psy przybiegają. Przybiegają!
Znowu zaślinionymi jęzorami mielą kromki. Ciekawie zaglądają w aparat. Jeden powąchał obiektyw. Na kilkanaście sekund straciłem widoczność. Tak zaparował.
Dobrze, że byczek nie kichnął.
Ja miastowy. Stąd chyba to zafascynowanie zwierzyną hodowlaną
Jest niedaleko wielki, ogrodzony staw. Ludzie przyjeżdżają łowić ryby. My popatrzeć na hodowlę mangalic i na bydło rasy węgierskiej. Zwierz wygląda jak bawół jakiś afrykański!
Szybko nie wyjedziemy, bo nad Velika Dobroń zwlekła się burza burz. Trzeba czekać. Armagedon trwał około godziny.
Ryby i lucerna.
Z popołudniowej drzemki wybudza mnie telefon. To znaczy telefonu nie mam. Mesenger. Jedziemy na ryby. Na ryby jedzie się przez boczną ulicę na końcu wsi.
Są wszędzie. Jak okiem sięgnąć małe, umorusane i uglucone smarki. Więcej ich od komarów. Bose stopy rozchlapują kałuże po niedawnej burzy. Grupa śniadych twarzy skupiona przy dostawczaku. To obwoźny sklep. Harmider jak na jarmarku. Każdy coś chce, każdy coś pokrzykuje. Wszyscy naraz. Obok półnagie cztero, może pięciolatki palą ognisko ze śmieci. Plastikowe butelki, styropian, torby foliowe i nie wiem co jeszcze. Śmierdzi paloną fabryką chemiczną. Czarny, ciężki dym unosi się nad dziurawą ulicą. Domy o dziwo murowane. Niedokończone i dokończone ale murowane. Cyganie dostają dużo pieniędzy od rządu na dzieci, żeby chcieli tu mieszkać. Za pierwsze dziecko, za następne i następne. A jak się ma piątkę to można w pięty się bić z nadmiaru pieniędzy. Nasz program 500+ nie byłby dla nich żadną atrakcją. Do szkoły nikt nie chodzi. Nędza intelektualna. Za to mają niezłe samochody.
Jeszcze droga przez pole i jesteśmy nad starorzeczem. Pływają tu amury. Amury łowi się na … trawę. Na trawę pałki wodnej i na lucernę.
Mugga? Off? Trzeba by chyba wykąpać się w tych specyfikach, żeby zadziałały. Działają ale… Komarów jest jednak więcej niż Cyganów. Jeśli nie wszędzie się psiknąć, one takie miejsce znajdą. Jak już nie ma miejsca to łaskoczą twarz obijając się o policzki, nos, oczy. Wszędzie. I wszędzie słychać miarowe buczenie ich skrzydeł. Jak wielki transformator. Na początku psycha siada ale można się przyzwyczaić. Bezruch pomaga.
Słońce zaszło zostawiając nas w przyjemnym chłodzie. Było jedno branie. Droga powrotna przez wertepy i tą samą ulicę pełną dzieci. Zmieniło się tylko to, że dzieciary widać w świetle reflektorów samochodu. Wcale ich nie ubyło. Ognisko dalej płonie, podsycane sztucznościami.
Jutro w góry nie pojadę. Może następnym razem. Nie ma czasu
Jeszcze tylko doopowiem o przysmaku z grilla. Bierze się słoninę z mangalicy. Może być surowa albo wędzona. Kroi się ją na duże klocki. Każdy klocek nacina się i nadziewa na metalowy pręt. Grill to palące się bierwiona na trójnożnym, wielkim półmisku. Właściwie to ognisko na talerzu. Topi się słoninę nad ogniem i kiedy ta zaczyna kapać, wyciska się ją w pajdy chleba. Posolonego wcześniej i posypanego słodką papryką w proszku . I tak w koło. Dawno nie jadłem nic tak prostego a jednocześnie tak smacznego. Wszystko to w akompaniamencie płynnego języka węgierskiego, który mówiony przez Węgrów nabiera swoistej melodyjności. Ferenc na tą okazję zaprosił swoich przyjaciół. Znają się jeszcze z lat szkolnych. Każdy coś ze sobą przywiózł. Nie obyło się bez próbowania trunków. Było więc słodkie i ciężkie wino z winogron. Była palinka z limonek, była z winogron i zwykła, bez posmaku owocowego. Trudno wskazać która najlepsza, choć prób robiliśmy kilka.
Takie to życie w Welyka Dobroń. Proste i zawsze blisko innych ludzi. Każdy się zna. Pomagają sobie i tą pomoc odwzajemniają. Potrafią się cieszyć i bawić jak mało kto.
Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze skorzystam z niewiarygodnej gościnności jaka mnie tu spotyka za każdym razem. Że jeszcze przyjadę i posłucham o życiu, trudach i przeciwnościach pokonywanych przez ostatnich ludzi, którzy z własnej ziemi odejść nie chcą za pieniędzmi na zachód. Do Europy, „wysokiej kultury”, dużych zarobków i swobody obyczajów.
Po tej wizycie przyszło mi na myśl, że w każdym społeczeństwie najgorzej mają ci co mają najmniej do powiedzenia. Polacy w Niemczech czy Norwegii, Ukraińcy w Polsce a Cyganie na Ukrainie. Tylko Cyganie to ostatnie ogniwo społeczne tutaj. Pracują ale jedno oko musi patrzeć zawsze na ich ręce.
Granicę Ukraińsko-Słowacką przemknąłem zaledwie w dwie i pół godziny. Tym razem Ukraina pożegnała mnie szybko, bo poprzeciskałem się na przód kolejki i nikt nie chciał pieniędzy. Za to Słowacy jakby strajk Włoski mieli. Bagaże z samochodów na stół, przeszukania, wybiórczo auta sprawdzane przez psy. Cóż… System. Nasza Europa chroni swoich obywateli?
Dziękuję Ferenc, przyjacielu, za gościnę. Mam szczęście, że kilka lat temu nasze drogi się spotkały.
CF
A tutaj coś dla wymagających. Szlachetna ławka szczęścia dla wybrańców
Kto siedział ten nie odsiedzi już. Zająłem Wam miejsce