Krótka historia zeszłorocznego wyjazdu:
Chorwacja 2011
Uczestnicy:
Ja, ksywka „sąsiad”- Yamacha TDM 850, Jacek – Honda VTR, Sławek – Yamacha TDM 900, Michał – Honda CBR 1000, Darek+Magda – Suzuki 650, Marek+Baśka – Suzuki V-Storm
Dzień Pierwszy. 29.04.2011
Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 8 rano z „dziupli” w Katowicach, czyli Ośrodka Szkolenia Motocyklistów „Motorkurs”, którego właścicielem jest organizator wyjazdu Jacek.
Po zapoznaniu się towarzystwa, wypiciu kawy tudzież mineralki, oczekiwaliśmy na przybycie Michała, który wrócił do Sosnowca po zapomniane akcesoria. Ruszyliśmy około 9 przy pięknie świecącym słoneczku. Kierunek Cieszyn, gdzie na przejściu granicznym mięli oczekiwać nas Marek z Baśką. Wszyscy spragnieni wojaży, z lekką nutką lęku z mojej strony ( pierwszy poważny wyjazd na dwóch kołach), ruszyliśmy z werwą. Śmigając i pobijając moje kolejne rekordy prędkości, dotarliśmy do stacji benzynowej przed Cieszynem, gdzie dolaliśmy wachy. Zrobiliśmy ledwie kilkadziesiąt kilometrów a mnie dawał się już we znaki ból nadgarstków, spowodowany zestresowaną, sztywna sylwetką za sterem. W Cieszynie zaparkowaliśmy przed barem na przejściu granicznym, gdzie dołączyła do nas reszta ekipy. Po uzupełnieniu płynów, w dobrych humorach ruszyliśmy w kierunku Czech. Podróż przebiegała wesoło, przy wzajemnym zmienianiu się na pozycjach w szyku. Po pewnym czasie już będąc na terenie Słowacji, nasz peleton rozciągnął się trochę na długości i straciliśmy widok części ekipy z wstecznych w lusterek. Przystanęliśmy na rozwidleniu dróg, oczekując wyrównania szyków, gdy podjechał Michał z informacją, że ktoś zaliczył glebę. Czym prędzej zrobiliśmy oberka i z wielkim niepokojem ruszyliśmy czym prędzej sprawdzić co się stało. Po dotarciu na miejsce okazało się, iż przytulankę z brukiem mieli Marek z Baśką. Przy wyprzedzaniu jakiegoś pojazdu, zahaczyli o niską wysepkę dzielącą pasy ruchu, koło ujechało i reszta poszła już szybko i bez kontroli. Motocykl został ściągnięty już do pobliskiej hurtowni budowlanej, Oprócz kilku powierzchownych otarć, bólu kolana i poprzecieranych ciuchów nic nie wskazywało na poważniejsze kontuzje wypadkowiczów. Zebraliśmy całą ekipę i przetransportowaliś my się 200 metrów dalej do motocyklowej knajpy Harley Davidson. Po posileniu się ostrą, meksykańską potrawką, gdy emocje opadły, Marek doszedł do wniosku, iż nie jest w stanie kontynuować dalszej jazdy z powodu bolącego i opuchniętego kolana. W tej sytuacji nie pozostało nic innego tylko zawezwać dyżurnego kierowcę z lawetą. Jak się później okaże, zostanie on etatowym ratownikiem wyprawy. Pozostawiliśmy rozbitków w knajpie, przy zbierających się czarnych chmurach ruszyliśmy dalej. Kraina Madziarów powitała nas pięknymi, płaskimi jak stół drogami. Mknęliśmy w kierunku Budapesztu, zdeterminowani by dotrzeć jak najszybciej na Chorwację. Pewnie by się to udało gdyby nie tankowanie pod stolicą Węgier i Jacek z legendarnym zmysłem kierunku. Po nalaniu paliwka do naszych rumaków podążyliśmy za żółtą VTR-om Jacka. Niestety jak się po około godzinie okazało, kierunek obrany przez naszego przewodnika przybliżył nas owszem do granicy o 150 km, ale była to powrotem granica słowacka. Zrobiliśmy obrót i w ciemnościach nocy, która nas już zaatakowała pomknęliśmy we właściwym kierunku, czyli na Budapeszt… Po kolejnych 150km wylądowaliśmy ponownie pod stolicą Madziarów. Zmęczeni całodniową jazdą z przygodami postanowiliśmy znaleźć nocleg. Przy lekkim wspomaganiu Darkowego GPS-a, zaledwie po 20km znaleźliśmy przyzwoitą kwaterę rodem z socjalistycznej przeszłości za jedyne 8 euro od łebka. Gospodarzem przybytku był sympatyczny Węgier, którego zaprosiliśmy na kieliszeczek mojej legendarnej cytrynówki na miodzie. A że miałem tego napitku literek, to urządziliśmy nocne polaków rozmowy. Tak minął pierwszy dzień wyprawy.
Dzień Drugi. 30.04.2011
Poranna pobudka na węgierskiej ziemi odbyła się w leniwej atmosferze. Michał ze Sławkiem ruszyli na zwiad, sprawdzić czy można gdzieś coś przekąsić.
Okazało się, iż wylądowaliśmy w mini kurorcie z basenami pełnymi cieplutkiej wody termalnej. Oczywiście nie omieszkaliśmy się wymoczyć, co zadziałało bardzo ożywczo na nasze ciała i dusze. Zjedliśmy śniadanko w pobliskim barze, a serwowali ciekawie smakującą węgierską czerwoną kiełbasę z wody.
Jacek przeprowadził regulację łożyska kierownicy, po czym leniwie opuściliśmy nasze miejsce noclegowe, wzbudzając ciekawość okolicznych mieszkańców. Moja TDM-cia spisywała się przednio, ładnie brzęcząc i mknąc z werwą. Średnie spalanie nie przekraczało 5,5l, co było niezłym wynikiem jak na nasze wysokie prędkości przelotowe. Końcówka jazdy po idealnych węgierskich autostradach była pod znakiem deszczu. Zaopatrzeni w rewelacyjne, pomarańczowe kombinezony przeciwdeszczowe z kaczką na plecach, opad nie stanowił dla nas problemu. Po jakimś czasie pogoda wyklarowała się i naszym oczom ukazywały się w oddali góry. Była to Chorwacja. Widoki zapierały dech w piersiach, więc i jechało się rewelacyjnie bez odczucia jakiegokolwiek zmęczenia czy znużenia. Płatne autostrady w Chorwacji wprawiały w zachwyt. Śmiem twierdzić, iż są to drogi jedne z najlepszych w europie. Zabawa na motocyklach była przednia, bez obawy, iż trafimy na dziurę, pęknięcie czy innego zdechłego psa. Od czasu do czasu wpadaliśmy w długie tunele, co było od razu słyszalne ogromnym hukiem z wydechu Jackowej VTR-y (po chwilowym odłączeniu zapłonu). Chłopaki zaczęli szaleństwo na winklach, a było ich co niemiara. Ja ze swoim brakiem doświadczenia i motocyklem o nieco gorszych osiągach od kompanii, zostawałem w tyle. Prawdę powiedziawszy dopiero pobierałem nauki na żywo jak opanować zakręt przy dużych prędkościach, więc podchodziłem do tematu ostrożnie. Oczywiście ekipa czekała na mnie zawsze po kilkunastu-dziesięciu kilometrach sprawdzając czy wszystko jest ok. Niestety po zjeździe z autostrady i przejechaniu najdłuższego tunelu przez góry dynarskie skiepściła się pogoda i trzeba było przywdziać nasze przeciwdeszczówki. Jazda po lokalnych drogach w strugach deszczu, już nie była taka wesoła. Widoczność i przyczepność znacznie się zmniejszyła, a liczne skaliste urwiska ocierające się o drogę działały na wyobraźnię. Mijaliśmy mnóstwo pustych domostw i świątyni posiekanych setkami kul karabinowych w czasach wojny bałkańskiej, widok przerażający i ukazujący skalę wojny. Obraliśmy kierunek na Jeziora Plitwickie. Późnym popołudniem, przy zmiennej pogodzie dotarliśmy na miejsce. Wygłodzeni postanowiliśmy napełnić nasze brzuchy lokalnymi przysmakami w przydrożnej knajpce. Jacek, stały bywalec chorwackich ziem polecił specjał tutejszych ziem, cewapcici z ajwarem (;
Nazwa śmieszna i nic niemówiąca, ale jedzonko pierwsza klasa, polecam wszystkim bywającym na Bałkanach! Oczywiście, jak się wielokrotnie później przekonałem, z Chorwatami doskonale można porozumieć się po polsku.
Syci i rozleniwieni ruszyliśmy na kemping. Kompleks o nazwie „Korana”, był olbrzymim obiektem przystosowanym dla kamperów, namiotów, z kilkudziesięcioma domkami dla takich podróżników jak my. Domek ten tylko z zewnątrz wyglądał sympatycznie, w środku był rodem z king-sajzu. Dwa łóżka na 5m2 , plus stoliczek dawało wielkość psiej budy. Koszt – 25 Euro za osobę.
Najważniejsze jednak było to, iż nie kapało na głowę. W obiekcie ponadto znajdowały się prysznice, ubikacje, restauracja, sklep etc…
Wieczorkiem poprzycinaliśmy trochę bajerkę przy dobrym piwku Karlovacko, po którym to zapadliśmy w zasłużony sen.
Dzień Trzeci. 01.05.2011
Poranek przywitał nas deszczowo i pochmurnie. Mięliśmy zwiedzać Park Jezior Plitwickich, jednak doszliśmy do wniosku, iż przy tak brzydkiej pogodzie mija się to z celem. Zjedliśmy śniadanko zakupione w pobliskiej kantynie i powoli pakowaliśmy bagaże z myślą o podróży w kierunku wybrzeża.
Następnie podjechaliśmy pod bramę wyjazdową. Po uiszczeniu opłaty za pobyt i odebraniu paszportów, jeden motocykl po drugim wytaczaliśmy się przed szlaban na pobliski parking.
W pewnym chwili spostrzegłem we wstecznym lusterku jakieś zamieszanie. Czym prędzej zawróciłem i mym oczom ukazał się leżący na trawniku Jacek. Nie tarzał się on bynajmniej ze śmiechu, wręcz odwrotnie. Okazało się, iż zjechała mu noga i motocykl całym ciężarem docisnął ją do wysokiego krawężnika powodując jej złamanie. Niebawem przybyła wezwana przez nas karetka, która zabrała nieszczęśnika ze sobą do szpitala. Za Jackiem pojechał Michał na Motocyklu. Zdruzgotani całą sytuacją, pojechaliśmy pozostałą czwórką do knajpy coś przekąsić i poczekać na dalszy rozwój sytuacji. Czekaliśmy około pięciu godzin… i cały plan wyjazdu szlak trafił.
Ponieważ godzina robiła się późna, zawróciliśmy na kemping i ponownie rozlokowaliśmy nasze bagaże w psich budach. Jacek przyjechał w gipsowym pancerzu na całej nodze. W tej sytuacji nie pozostało nic innego tylko zawezwać dyżurnego laweciarza Mariusza, a samemu oddać się degustacji piwa w pobliskiej restauracji. Ponieważ deszcz lał jak z cebra, do kempingów wracaliśmy w samych majtkach, ciuchy niosąc w plastikowych workach. Śmiechu było co niemiara, a i tubylcy byli wielce zdziwieni widokiem pół nagusów maszerujących w strugach deszczu. Przed snem ustaliliśmy strategię na następny dzień.
Dzień Czwarty. 02.05.2011
Poranek przyniósł nam bezdeszczową i nie najgorszą pogodę. Dnia poprzedniego ustaliliśmy, iż Jacek wraz z Michałem kończą swoją przygodę i oczekują na lawetę. Ja, Sławek oraz Darek z Magdą mieliśmy ruszyć w kierunku wybrzeża. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Pogoda była coraz ładniejsza, droga suchutka, więc i winkle zbierało się pewnie i z wielką przyjemnością. Po drodze minął nas Mariusz ciągnący lawetę, lecz była to tylko sekunda i zniknął w lusterku. Autostrady kolejny raz wzbudzały w nas zachwyt, a i widoki były tak piękne że ciężko było skupić się na drodze. Po super przyjemnej trasie dotarliśmy do Rijeki, która to wywarła na nas wielkie wrażenie. Miasto położone w dolinie nad zatoką, otoczone potężnymi górami wyglądało bajkowo.
Zjeżdżając serpentynami w dół, mijając potężną warownię dobrnęliśmy nad zatokę – woda kryształ. Chwile oddechu i ruszamy dalej, cel słoneczna Italia!
Ruszamy do Udine, w którym mieszka Darka siostra, która obiecała nam nocleg. Droga przez dwie granice przebiegła spokojnie, po czym w upalnych promieniach słońca dobrnęliśmy do celu. Przywitanie w Italii było bardzo gościnnie, włoski pyszny obiad, oraz pyszne ciasto na deser. Delektując się jedzeniem zdawaliśmy relację z dotychczasowych przygód. Po przyjemnym odpoczynku, postanowiliśmy trochę pozwiedzać ten słoneczny kraj. Po uzupełnieniu oleju w mojej TDM-ci, a było co wlewać, ponieważ ten typ silnika w górach potrafi swoje wciągnąć, obraliśmy kierunek na Wenecję. Ha, bardzo się cieszyłem z tej wycieczki, gdyż te rejony świata nie były mi znane.
Trasa była prościutka i płaska jak stół. Problem był tylko na bramkach autostrad, gdzie czytniki nie akceptowały naszych kart płatniczych. Zawsze powodowało to interwencję obsługi autostradowej i mnóstwo kwitków w kieszeni.
Dotarliśmy do Wenecji, miasta na wodzie. Ilość uliczek i kanałów faktycznie robi wielkie wrażenie. Kolorowe dekoracje, mnóstwo turystów, gondole, mostki, mosteczki, zapach włoskiej kuchni tworzyło ciekawy klimat. Parę godzin zabawiliśmy na zwiedzaniu i oglądaniu tych ciekawostek, aż zastał nas wieczór. Zmęczeni, ale radzi z tej nie planowanej wycieczki powróciliśmy do Udine, by natychmiast zapaść w kamienny sen.
Dzień Piąty. 03.05.2011
Dzień Piąty, dla mnie ostatni w podróży. Ponieważ kończył mi się urlop, a Sławek, Darek i Magda mięli jeszcze parę dni w zapasie, ja z rana zwinąłem żagle w kierunku ojczyzny, a pozostała ekipa bawiła się dalej. Obrałem kierunek na Austrię. Droga oczywiście pierwsza klasa, widoki jeszcze lepsze. Ośnieżone wzgórza Alp, przy pięknym słoneczku i notorycznych serpentynach drogi cieszyły oczy. Starałem się jechać dosyć szybko, gdyż przed sobą miałem prawie tysiąc kilometrów do przebycia. Wyzwanie było to dla mnie nie lada, wszak ledwie dwa tygodnie wcześniej odebrałem prawko na dwa koła.
Po około 300 km, zaczęły pojawiać się czarne chmury, temperatura obniżała się, a sms-y z kraju informowały mnie o opadach śniegu. Ubrałem żarówiaste wdzianko wodoodporne i brnąłem w ulewę. Lało jak diabli, temperatura oscylowała wokół 5’C. Ubrałem na siebie co się tylko dało i cisnąłem dalej. Najbardziej dawał się we znaki brak podgrzewanych manetek. Palce od rąk miałem tak zgrabiałe i obolałe, że łzy bólu same ciekły z oczu. Co około 150km stawałem na stacjach benzynowych na gorącą herbatę. Po nastaniu zmroku powstał nowy problem, cholernie parowała mi szybka i nic nie widziałem. Sfrezowany i śliski asfalt na czeskich już drogach nie ułatwiał mi prowadzenia. Z deszczem walącym w oczy przez uchyloną szybę w kasku, toczyłem się chwilami z prędkością 40km/h. Wreszcie granica w Cieszynie, jeszcze tylko 100km do domciu. Z wielką radością, z przemoczonymi butami i rękawicami, obolałym tyłkiem, w mroźnym klimacie dotoczyłem się do Sosnowca. Była to ostra szkoła życia i jazdy na motocyklu w trudnych warunkach.
Generalnie cała wyprawa była bardzo ciekawa i godna polecenia. Zjechałem 3100km, przez Czechy, Słowację, Węgry, Chorwację, Słowenię, Włochy, Austrię, co zajęło mi pięć dni. Niezły wyczyn jak na świeżo upieczonego kierowcę motocykla.
Parę fotek w galerii