13-ty dzień cz 1
Piję kawę na drewnianym, zadaszonym tarasie kompleksu wypoczynkowego do którego trafiłem przypadkowo wczoraj. Wyjmuję na stolik mapę, GPS, zeszyt. Czegoś brakuje. A... długopis. Teraz jest jak w klubie globtrotera. Udaję że czegoś szukam, patrzę, porównuję, robię notatki, wklepuję w elektronikę dane. Bujda. Wiem przecież dokąd dziś pojadę. Cieszę się tym po prostu i utwierdzam się tylko w przekonaniu że to dobry dzień będzie. Mimo to, kiedy właścicielka posesji przechodzi obok, zagaduję o Transalpinę. Zagaduję ale szefowa szefów odpowiada nie po mojej myśli. Że zamknięta przełęcz, że śnieg leży, że nieprzejezdna i że szlaban. Wszystko to po rumuńsku. Rozumiem, bo ruchy rąk kobiety potwierdzają spójność logiczną wypowiedzi i odgadywany sens.
Obok siedzi para młodych ludzi. Zapijają kawą papierosy. Chłopak nieco zainteresował się dyskusją, bo zerka raz po raz w naszą stronę. W końcu szefowa szefów pyta o radę chłopaka. Ten z chęcią udostępnia swoją wiedzę po angielsku a ja z przyjemnością udaję że angielski rozumiem co do słowa. Wychodzi na to że przełęcz przejezdna jest w teorii, bo wąwóz ze śniegu spychacze zrobiły ale fizycznie szlaban stoi, policjanci mandaty wlepiają i generalnie nie wolno. Z drugiej strony że jednak przymykają oko i prawie wolno i może szlabanu nie ma. Sama asfaltowa przełęcz Urdele słabo mnie interesuje. Interesują mnie białe drogi i szare drogi-kreski na mapie. W Rumunii może to oznaczać wszystko i liczę się z tym że droga zwyczajnie pokona mnie i zawrócę.
Uprzejmie dziękuję za wskazówki ostatni raz zaciągając się mimowolnie dymem z cudzego papierosa. Tym bardziej że dym owiewa mnie już z każdej strony. Z trudnością zachowuję uprzejmą postawę zainteresowanego pytającego, powstrzymując kaszel.
Energia. W środku cały kipię. Przed opuszczeniem głównej drogi kupuję w sklepie wodę i chleb. Chleb pakuję do plecaka, wodę jak zwykle gumami na bagaż.
Kończy się asfalt. Mijam monastyr zapełniony dwoma autokarami młodzieży i jestem na drodze z ... z zakazem wjazdu. Nie jest to jeden znak tylko trzy w odstępach kilkudziesięciometr
owych.
Za trzecim zawracam. Lata za kierownicą samochodu ukierunkowało mnie na durne posłuszeństwo wobec znaków na rurze. A zawracam bo minąłem budynek zarządu parku czy rezerwatu do którego wjechałem. Może tu załatwię sobie jakieś specjalne pozwolenie? Chodzę, szukam, pokrzykuję i stukam. W końcu ktoś schodzi z piętra. To urzędnik. Chwilę wyjaśniam w czym rzecz. Że zakaz i czy mogę, czy przejadę może bilet jakiś i w ogóle co i jak. Widzę jak z obowiązkowego uśmiechu, mina poczciwca zamienia się w powstrzymywane przez uprzejmość pobłażliwe rozbawienie.
Patrzy na moją papierową mapę, kiwa głową ze zrozumieniem i bez dalszych niepotrzebnych tłumaczeń wydaje mi ustne pozwolenie na przejazd drogą
Nie pozostaje nic innego jak jechać. Dziękuję przybijając piątkę, zadowolony z takiego obrotu sprawy. Gdybym pojechał tam od tak, to gdzieś z tyłu tliły by mi się te trzy znaki na okrągło.
Po wczorajszym nonsensie płaskiej Rumunii, już początek drogi imponuje swoją złożonością. Szlak prowadzi między nawisem skalnym gdzie sama skała pokryta jest w całości zielonym nalotem z glonów a kilkumetrową przepaścią zakończoną rwącą o tej porze roku rzeką.
Jej cichy szum zmienia się w donośny łoskot jeśli tylko podejść bliżej. Przelewa w swoich odmętach hektolitry wody z prędkością nie pozwalającą na nic innego oprócz obserwacji. Wszystko wokół lśni od wczorajszego deszczu a w kałużach odbijają się promienie słoneczne zmuszając oczy do mrużenia. Droga i rzeka nierozłącznie wtórują sobie w meandrowaniu pośród skał, lasu, polany, kamienistej łachy, znów lasu, znów skał.
Tylko mostki zmieniają moje położenie względem rzeki raz na prawo, raz na lewo od niej. Podłoże przeznaczone dla mnie to wciąż utwardzona droga z kamieni albo z ubitego piachu. Łatwizna.
Na jednym z mostków natykam się na widok niecodzienny. Otóż widzę z daleka stado różowych kul przemieszczających się przez most. Są jak jeden organizm. Tylko dwa osły albo muły objuczone prawdopodobnie ładunkiem prowiantu dla pasterzy wyróżniają się pośród tego różowo-czerwonego stada. No i psy. Psy czujniejsze od ważki i bardziej krzykliwe od silnika mojego motocykla. Ledwo zdążyłem zobaczyć jak odłączają się od stada i już są przy mnie ujadając, szczerząc kły i strasząc zjeżoną sierścią. Robią swoje. Ja też. Bez nerwowych ruchów wbijam się w stado kolorowych kul i rozdzielam wystraszone zwierzęta na dwie części. Właściwie wściekłe na mnie psy pomagają mi w tym. Owce rozstępują się niczym morze Czerwone przed pewnym Izraelitą.
Tym sposobem dojeżdżam do jednego z dwóch pasterzy a ten już swoim władczym tonem, wspomagając się długim kijem, uspokaja psy. Zsiadam z motocykla, witamy się z zaciekawieniem. Próbuję migowym zagaić rozmowę. Łatwe to nie jest więc pozostajemy w miejscu gdzie konwersacja pozwala na pochwalenie się swoimi imionami. Oczywiście jak to ja natychmiast zapominam ich.
Nic więcej nie uradzimy. Wsiadam na motocykl i znikam za pierwszym zakrętem. Za drugim, za trzecim za dziesiątym. Tutaj mój szlak nie jest już płaską konsekwencją ukształtowania terenu blisko rzeki. Rzeka już tylko sporadycznie pokazuje swoje lodowate, białawe wody i w końcu znika gdzieś w swoim korycie skrytym w leśnej kniei. Teraz, kiedy wyłączyć silnik górę bierze cisza, przerywana świergotem ptaków i kojącym szumem lasu zalanego słońcem.
Jadę dalej. Jest sielsko, samotnie i odczuwam swoistego rodzaju dumę czy też może zwiększoną wiarę w siebie, za to że pozwoliłem się przynieść tu przypadkowi, że moim jedynym zmartwieniem jest utrzymać się w pionie i że właśnie otrzymuję od tego miejsca coś niepowtarzalnego. Coś nad czym można się zadumać w słotę chłodnych, krótkich listopadowych dni.
Otacza mnie gęsty las porastający okoliczne góry aż do pewnej wysokości, gdzie drzewa ustępują gwałtownie trawom i niskim krzakom. Ponad tymi z kolei, już tylko goła skała przykryta czapami ze śniegu. Oglądany z daleka i w ciepłym otoczeniu kilkuset metrów nad poziomem morza to widok wręcz bajkowy i odrealniony.
Moja droga nieznacznie tylko pnie się w górę. Bywa że zalana jest w poprzek całkowicie przez tymczasowy potok z wody spływającej z góry. To najpewniej topniejący śnieg w wyższych partiach kończy tak swój biały żywot. Przejeżdżam przez te potoki bardzo często a przed co głębszym ratuję buty podnosząc je jak wysoko się da, co niewiele pomaga oczywiście.
Nie mogę narzekać na nudę. Przede mną błoto. Krótki odcinek wymemłanej ciężkimi maszynami ziemi, pomieszanej z kamieniami, zalanej wodą. Tylko wystające granie błotnistych kolein świadczą o tym że miejsce to ma dno. Dodaję gazu i bokiem pomiędzy skałami a breją jakoś udaje mi się przemknąć bez upadku wpadając od razu w zakręt. Tu wszystko się zmienia. Znikają szutrowe ubite i płaskie pasy drogi, na rzecz żywej skały i luźnych kamieni różnej wielkości. Na dodatek droga pnie się ponadprzeciętnie stromo a po drodze spływa woda. Czasem całą szerokością, czasem tylko jedną stroną a czasem po prostu potok na nieczęstych wypłaszczeniach przecina drogę zrzucając swoją wodę w dół i w dół. Ludzie czasem jednak jeżdżą tędy, bo widzę przed sobą co jakiś czas powalone lawiną śnieżną drzewa, ucięte ludzką ręką tak, żeby droga była przejezdna.
Zaczynają się podjazdy tak strome, że trudno było by ruszyć ze śliskich kamieni po zatrzymaniu. Mimo to jadę powoli, bo nierówna droga z nieregularnych skalistych tworów i zalegające kamienie nie pozwalają mi się rozpędzić. Motocykl przedziera się w górę na najniższym biegu czasem zeskakując tylnym kołem z przeszkody. Zawieszenie pracuje w całym swoim zakresie a ja coraz szybciej łapię powietrze docierające za szybę kasku. Zniknęła też butelka z wodą którą kupiłem na dole we wsi. Nie mogę się zatrzymać, nie mogę przyspieszyć i nie mogę odjąć nawet na chwilę ręki od kierownicy żeby uchylić zamkniętą szybę. Na dodatek droga zwęża się i poprzez coraz rzadsze drzewa widzę obraz jak z bajki. Ośnieżone, surowe szczyty gór zdają się być niewiele wyżej niż jestem teraz a dzieli mnie od nich przepaść zwieńczona w zacienionej dolinie ledwo widoczną nitką powykręcanej drogi.
W pewnej chwili las kończy się odsłaniając w całej okazałości urok tego miejsca. Na dodatek o dziwo już nie wspinam się tak gwałtownie i mogę zatrzymać się, żeby napawać oczy swoim małym sukcesem.
I znów ta pozorna cisza. Trawy poruszane wstępującym z doliny wiatrem. Chłodny, zbłąkany powiew przepędzający na chwilę swoją rześkością rozgrzane od skał powietrze. Pracujące na swoje przetrwanie, latające owady szukające kwiatów w trawie. Nieopisywalny zapach rozgrzanych kamieni zmieszany z żywicą lasu, ściółki wilgotnej, grzybni i z czymś nieokreślonym, eterycznym, nasyconym. Szept wody z topniejącego śniegu opłukującej skalistą drogę i odsłonięte kamienie mojego szlaku.
Przepaść o dziwo tylko kiedy jadę zdaje się być wylęgarnią strachu choć nawet teraz kiedy tu stoję na wysokości, mam wrażenie że nie powinno mnie tu być z motocyklem. Jego hałaśliwa natura odbiera temu miejscu godność, spokój i harmonię. Ale jestem przecież i nie żałuję.
Motocyklem docieram w najwyższe miejsce. Na połoninę. Jej łagodne nierówności przywodzą na myśl kobiece kształty uwodzące urodzajem i fakturą gładkiej skóry. Jednak przejmujący dotyk lodowatych wichrów szybko przywołał moje skojarzenia do porządku. Stoję więc teraz i rozglądam się dookoła niedowierzając własnym zmysłom...
Cdn...