Autor Wątek: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.  (Przeczytany 117213 razy)

0 użytkowników i 3 Gości przegląda ten wątek.

Offline jobravo

  • TDM User
  • Piastów
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 33
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #15 dnia: Sierpień 19, 2016, 22:49:17 »
Piekne fotki, genialna narracja! Szacun :deadtop4:
Jestem pod wrażeniem wyprawy i wysiłku żeby ją opowiedzieć i pokazać

Offline Falkon48

  • TDM User
  • Przemyśl
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 502
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #16 dnia: Sierpień 21, 2016, 07:01:24 »
Celo zwaliłeś mnie z nóg , czytałem to z takim napięciem  jak kiedyś trylogię :deadtop4:, chylę czoła.
Brawo TY  :deadbeer:
« Ostatnia zmiana: Sierpień 21, 2016, 07:24:16 wysłana przez Falkon48 »

Offline Borg71

  • TDM User
  • Warszawa - Mokotów
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 30
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #17 dnia: Sierpień 21, 2016, 11:05:55 »
Celo, napisz książkę. Z taką narracją sukces murowany. :)))

Wysłane z mojego SM-G935F przy użyciu Tapatalka

Sezon na "byle do piątku" uważam za otwarty

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #18 dnia: Sierpień 22, 2016, 11:29:34 »
 :deadtop4:

Dziękuję za takie opinie, choć są na wyrost.  Ale dziękuję. To budujące  :deadbeer:

8-my dzień.

Zachłanność leży w naturze człowieka. Jest nieodłącznym, elementarnym stanem pragnienia, czerpania korzyści, dążenia do Naj. Rodzi się nieoczekiwanie w różnych okolicznościach. Ledwo wykiełkowawszy, po niedługim czasie zmienia się w pożądanie.
Jestem we wschodniej części Rodopów. Myślę o drodze, jej zakrętach, ekskluzywnym byciu w samotności, radości podróżowania i o wręcz nachalnej swobodzie jaką dysponuję.
Nic nie trzyma mnie w jednym miejscu. Jednocześnie nie muszę nigdzie jechać. Mogę też jechać dokąd chcę lub zawrócić jeśli zechcę zawrócić. Nie mam precyzyjnego planu, jem kiedy jestem głodny, śpię kiedy jestem śpiący. Wszystko jest proste, logicznie wytłumaczalne i niewyobrażalnie spontaniczne. I ta lekkość decydowania bez poważnych konsekwencji.
Samowystarczalny choć blisko cywilizacji. Zazdrosny o własną niezależność. Ograniczony tylko wyobraźnią. JESTEM SWOJĄ WŁASNĄ MOŻLIWOŚCIĄ.
Właśnie zachłanność mnie tu doprowadziła. To ona pcha coraz dalej i pozwoli jeszcze przez jakiś czas wieść proste życie motocyklisty w podróży. Zastanawiające, jak wiele warunków trzeba spełnić, żeby uzyskać podobny efekt będąc pogrążonym w codzienności.
Jednak jadę na południe. Rodopy zachodnie odkładam na nieokreślone później i jadę na południe. Pożądam Grecji.
Jest około dziesiątej. Górzysta Bułgaria. Tutaj to taka pora, kiedy rozgrzane słońcem powietrze unosi z lasu chłodną wilgoć wczorajszej ulewy. Suchy na odsłoniętych odcinkach asfalt zaskakuje kałużami w cieniu tuż za zakrętem. Igły, liście albo gałązki, siłą wczorajszego wiatru zerwane z drzew, leżą porozrzucane chaotycznie, jeszcze nie uporządkowane kołami samochodów. Pędzę zaburzając niewidzialną granicę między chłodem a ciepłem. W nozdrza wpada woń runa a za chwilę asfalt roztacza swój ciężki zapach wdzierając się pod kask. Razem z dźwiękiem silnika słyszę świst przecinanego powietrza i opon. Czuję wszystko na raz.
Oszałamiające. Pokonując grawitację na zakrętach wpada się w swoisty szał. Wciąż mało i mało. Znaki ograniczenia prędkości stają się tylko sugestią. Wzrok wbity w szczyt nadciągającego łuku wyszukuje odpowiedniej trajektorii, piachu, przeszkód. Ciało odruchowo układa się po odpowiedniej stronie a kolana chwytają mocniej zbiornik. Czas mija, pokonane zakręty zostają w pamięci jak dyplomy na ścianie. Każda prosta staje się wytchnieniem ale zbyt długa zanudza swoją przewidywalnością. Tym bardziej czeka się na następny, następny i następny łuk. Redukcja o dwa biegi wyrywa tylne koło z przyjaznego uścisku z asfaltem. Opona w panice szuka przyczepności. Przez sekundę w zapamiętaniu wodzi tył motocykla na prawo i lewo. Próbuje pokonać opór hamowania silnikiem aż w końcu znów przywiera z ulgą, ku mojej uciesze oddając się z powrotem przyczepności.
Wpadam zbyt szybko w ślepy zakręt. Motocykl przepada na zewnętrzny pas przecinając linię ciągłą. Broniąc się przed wyjechaniem w barierkę, zacieśniam zakręt czując że niewiele brakuje do przywitania się z asfaltem. Mam wrażenie że cały motocykl prześlizguje się do zewnętrznej. Znów szczęście. Droga wieje pustką. Jestem sam. Nic się nie stało. Zwalniam nieco. Czekam aż mrożący dreszcz przeminie i ustanie mrowienie na języku zmieszane z metalicznym posmakiem adrenaliny. Tak kończy się zbytnia zachłanność. Z ulgą wciągam w płuca wilgotne powietrze późnego poranka. Teraz JESTEM KONSEKWENCJĄ SWOICH MOŻLIWOŚCI...



Od około trzynastej jak co dzień czas deszczu. Miejscową burzę suszy ze mnie słońce, tylko po to żebym za chwilę mógł znowu poczuć na sobie inną miejscową chmurę. Dziesięć razy moknę i tyle samo razy schnę.



Jestem cztery kilometry przed granicą z Grecją. Tankuję benzynę. Zaczyna padać i tutaj. Deszcz znaczy kroplami okolicę. Nie sądzę żebym miał tu spędzić więcej czasu niż muszę, więc nie przejmuję się tym. Zakładam tylko przeciwdeszczową górę a spodnie zostają w bagażu. Mój odjazd ze stacji benzynowej pieczętuje grom. Uderzył tak blisko że dzwoni w uszach jeszcze przez chwilę. Deszcz zmienia się w ulewę a ulewa w regularny prysznic. Leje tak że na drodze powstają potoki niosące ze sobą piach z pobocza. Myliłem się co do ubioru. Woda wdziera się pod ubranie zimnymi strumieniami. Cieknie po udach, zalewa buty, moczy rękawice.
Dojeżdżam do granicy. Mijam bezczelnie kolejkę samochodów i... Na samej granicy stoi kilkanaście maszyn z greckimi numerami. Wykorzystuję to i razem z nimi oddaję paszport do kontroli. Motocykliści zapraszają mnie do swojego konwoju. Dalej jadę z nimi. Znów na zmianę deszcz suszony jest słońcem i sucha droga zalewana deszczem.



Jedziemy razem wzbudzając sensację w mijanych wioskach, zwalniając na niemal 180 stopniowych zakrętach i goniąc na łeb na szyję kiedy jest to możliwe. Rozstajemy się dopiero po kilkudziesięciu kilometrach.
Znów jestem sam. Tęskniłem już do tego stanu. Jazda z innymi motocyklistami jest pełna wrażeń ale trzeba mieć się na baczności.



Znów z każdym zakrętem ziemia zbliża się do mnie a siła odśrodkowa przyjemnie wciska w kanapę. Za chwilę wynurzam się z pochyłu ale tylko po to żeby wpaść w drugi, przeciwny wiraż. Muszę posłusznie podążać śladem drogi. Nie ma samochodów. Nie ma nikogo. Droga pnie się serpentynami żeby za chwilę opaść w dolinę gdzie swoje wody toczy rzeka obrośnięta bujną zielenią. Krajobraz zmienia się na typowo śródziemnomorski.
Wtem, zupełnie niespodziewanie góry kończą się ucięte jak nożem. W dół do poziomu morza prowadzi ostatnia serpentyna.



Palmy, deptak, sklepiki z akcesoriami do pływania, bankomaty, stylowe domy do wynajęcia z kolektorami słonecznymi na dachu. Markizy dające latem życiodajny cień, knajpki, bary, kawiarnie i lodziarnie.


Teraz wszystko to czeka na turystów. Jest niemal pusto. Mijam szybko miasteczko i wjeżdżam w góry Cholomontas na półwyspie Halkidiki.



Pamiętam motocyklowy raj środkowego palca tego półwyspu sprzed kilku lat.
Wszystko co napisane wyżej o świetnych odcinkach dla motocyklisty szukającego wrażeń jest tutaj. Nie powielam więc achów, ochów i zachwytów. Dość napisać że do kempingu dojeżdżam spełniony, nasycony i zmęczony.




Widoki zapierają tu dech w piersi. Tajemniczy, zamglony chmurą las przeszywany igłami słońca przypomina książki fantasy Roberta E.Howarda czytane w młodości.











Maszyna stop.
Mapa:

« Ostatnia zmiana: Sierpień 22, 2016, 11:35:12 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #19 dnia: Sierpień 23, 2016, 08:38:31 »
 :deadtop4:

9-ty dzień.
Dzień serwisowy. Ani jednego kilometra na kołach. Nicnierobienie przeplatane z przeglądem motocykla, praniem najbardziej zewnętrznych powłok motocyklisty i obchodem okolicy.



Nie ma wody. Kawę robię z resztek zapasu. Pranie też oddala się w czasie. Właściciel kempingu mówi że w wykopie robotnicy znaleźli bombę, uszkodziła się pompa i coś tam jeszcze. Starą bombę, zardzewiałą.
Skoro tak, jest okazja żeby przyjrzeć się motocyklowi. Od chlapania się w Rumunii minęło kilka dni i przez ten czas glina zdążyła się rozpuścić w strugach codziennego deszczu. Motocykl znów przypomina motocykl. Zostało trochę na felgach i w zakamarkach silnika. Sprawdzam stan oleju, gmeram przy łańcuchu ale niepotrzebnie.



 Jest kilka rys od permanentnego wywracania się. Wyciągam kamień który utkwił między lagą a plastikową osłoną zawieszenia. Koniec przeglądu.
Po południu woda wraca do rur. Idę do sklepu prowadzonego przez właściciela kempingu. Chcę kupić proszek do prania. Ten zniecierpliwiony chyba moim angielskim, swoimi grubymi paluchami bezpardonowo wyrywa mi 5 Euro miętoszone w dłoni i w zamian za to woła swojego pracownika. Pracownik wygląda na około 30-tkę. Długie, kruczoczarne i poskręcane włosy spływają na opalone ramiona sięgając aż do pełnych, gigantycznych piersi. Im niżej, tym sylwetka zwęża się aż do obszernych bioder zakończonych nogami schowanymi pod sukienką obnażającą tylko łydki. Łydki zakończone stopami obutymi w klapki. Stopami z piętą jak kora drzewa oliwnego pamiętającego czasy Chrystusa. Chyba nawet Cejrowski takich nie ma. Nie zważając na to, sunę posłusznie za pracownikiem starając się nie opuszczać wzroku aż do miejsca gdzie obok wielkiego zlewu stoi przemysłowa pralka. Pracownik podłącza do ściany zabraną ze sobą wtyczkę przenośną na 400V i łączy z białym pudłem.
Wrzucam do pralki pozbawione ochraniaczy kurtkę i spodnie. Pracownik sypie ogromną ilość proszku, włącza urządzenie i odchodzi do swoich zajęć pozostawiając mnie z warczącym urządzeniem sam na sam. Syk zaciąganej wody i odliczający wyświetlacz mówią że przede mną ponad godzina czuwania. No to czuwam. A to obiad zrobię, to znów ptaka znajdę. Notatki porobię, popatrzę, poczytam, pomyślę. Jak to praczka.
No właśnie. Ptak. Skamieniałość albo integralna część drzewa, sęk jakiś przykuł przypadkowo moją uwagę. Podchodzę bliżej a tu coś jak wróbli korpus z żółtym dziobem z drzewa wyrasta. Całość wpatrzona wybałuszonymi gałami gdzieś w odległe nic, udaje że tej całości ja nie widzę. Skamieniałość ta mała, swój ogromny strach zdradza tylko wyfajdolonym w pośpiechu odchodem kiedy tylko za bardzo się zbliżyłem. Wszystko oczywiście w bezruchu, jakby z rurki wypadł groszek. No i pat. Ja gapię się na to zjawisko a zjawisko gapi się gdzieś udając że go tu nie ma. Zbliżam się z obiektywem aparatu bliżej i bliżej aż tu nagle jak rozdziawi żółtą paszczę ptaszysko! Aż mną wstrząsnęło. No głód wygrał najwyraźniej...






Pranie wisi na sznurku. Jest późne popołudnie ale temperatura obiecuje szybkie schnięcie.



Idę na plażę. Położona jest w małej zatoczce. Jej brzeg jest piaszczysty co wcale nie jest w Grecji takie oczywiste. Zimnawe o tej porze roku wody morza Egejskiego leniwie rozmywają swoje małe fale o brzeg. W pewnym oddaleniu cumują łódki, motorówki, małe jachty i łodzie miejscowych rybaków. Porośnięte śródziemnomorską, niską roślinnością okoliczne wzgórza pilnują dostępu do rajskiego zakątka. Całość sprawia wrażenie zapomnianej przez cywilizację.




Idę na jedno ze wzgórz. Tu gdzie wiatr bawi się wciągniętą na maszt flagą Grecji.
Ktoś zrobił to niedawno, bo na fladze widać wciąż zagięcia materiału. Jest też czysta jakby przed chwilą została założona.



Z tego miejsca widać więcej. Po drugiej stronie wzgórza nie jest tak sielsko. Plaży nie ma. Grunt kończy się przepaścią i nie jest tak spokojnie. Z morza wynurzają się obłe kształty. Buro-szare formy, cierpliwy czas upodobnił do skóry fantazyjnych potworów pasących się na dnie zatoki. Ich garbate ciała zgięte w kłębie z lubością przyjmują na siebie syczącą pianę fal.





Siadam na ciepłym, chropowatym kamieniu i zamieniam się w drzewnego ptaka którego dziś spotkałem. Wpatrzony w zatokę i podrygujące na niej łódki, obserwując ojca który przyszedł z synem łowić ryby, czekam aż słońce rozpocznie dzień dla kogoś za horyzontem, tutaj ustępując miejsca rozgwieżdżonej nocy.



« Ostatnia zmiana: Sierpień 23, 2016, 08:41:32 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Falkon48

  • TDM User
  • Przemyśl
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 502
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #20 dnia: Sierpień 23, 2016, 09:43:41 »
. Pracownik wygląda na około 30-tkę. Długie, kruczoczarne i poskręcane włosy spływają na opalone ramiona sięgając aż do pełnych, gigantycznych piersi. Im niżej, tym sylwetka zwęża się aż do obszernych bioder zakończonych nogami schowanymi pod sukienką obnażającą tylko łydki. Łydki zakończone stopami obutymi w klapki. Stopami z piętą jak kora drzewa oliwnego pamiętającego czasy Chrystusa.
Ale opisałeś tego pracownika  :deadlove:

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #21 dnia: Sierpień 24, 2016, 08:32:16 »
 :deadtop4:

10-ty dzień.

Tak brzmi naturalny budzik około piątej nad ranem. Tak! Wiosną nie uświadczysz ani jednej cykady. Ptaki za to są bardzo wyraziste.

! No longer available

Choć ociągam się jak umiem, coraz częściej patrzę w kierunku wyjazdu z kempingu. Piję drugą kawę, wynoszę wszystko z namiotu, roluję karimatę. Siadam, coś notuję, znów zbieram szpargały. I tak aż do momentu kiedy już nic nie zostało na ziemi, ja stoję ubrany w motocyklowe ciuchy a motocykl jest gotowy do wyjazdu.
Jedenasta.
Słońce skraca cienie i podnosi temperaturę. Sens bycia tu zniknął razem z ostatnią rzeczą zapakowaną na motocykl.
Przekręcam stacyjkę. Słyszę dobrze znany dźwięk pompy paliwa. Wciskam starter rozrusznika. Szorstki, mechaniczny warkot zagłusza ptasie rozmowy. "Obelisk" ożył. Wsiadam na motocykl. Wyjeżdżam wolno z kempingu, z plaży, z małej uliczki. Jestem w drodze.



Wiem że to tylko maszyna, ale jest w całej tej sytuacji coś trochę mistycznego, ciut wyjątkowego i odrobinę nieszablonowego. Takie czary. Przecież przez cały rok, dzień w dzień siedzę na tym motocyklu. Jeżdżę nim do pracy, na wypady za miasto, na randki, po zakupy, do rodziny. Wszędzie. Codzienność z nim powinna wiać obojętnością, stać się zwykłą, naturalną czynnością jak jazda samochodem. Jednak jest inaczej. Zawsze kiedy poczuję to, kiedy usłyszę syk pompy i grzechotliwe mamrotanie silnika, mam wrażenie że przenoszę się w alternatywną rzeczywistość. Pogłębia się ten stan, kiedy jestem daleko od miejsca w którym mieszkam, od przyjaciół. Wtedy tym bardziej cieszę się naiwną radością korzystania ze wszystkiego co jest w moim zasięgu.
Tak jest teraz. Po wczorajszym dniu spędzonym w jednym miejscu, teraz siedząc na motocyklu czuję fizyczną ulgę. No tak jak człowiek zmęczony pracą, który ma okazję usiąść i odpocząć. Ugasić pragnienie zimną wodą w upalny dzień. Taki głęboki oddech. Wtedy wibracje od silnika dają cielesną wręcz przyjemność i nie ma teraz nic ważniejszego od czerpania tej przyjemności. Ubranie jeszcze pachnie proszkiem piorącym ale wiem, że już niedługo zastąpi go zapach wiatru.



A może to bzdury i po prostu cieszę się że jestem tu i mogę to robić co właśnie robię. Myśli czasem bywają zbyt górnolotne jednak...
Zielony i górzysty półwysep Sithonia przemierzam zachodnią stroną. Nie jest tu tak dziko i wyraźnie widać że turyści wolą tą stronę palca. Mimo to setka zakrętów z dobrego asfaltu uśmiecha się swoją krzywizną zapraszając do zabawy w psucie opon.





Droga wije się w górę i w dół, pejzaż zmienia się jak w kalejdoskopie. Nawet nie będę się wysilał żeby opisać piękno panoramy jaka od czasu do czasu wyłania się spośród drzew. Do tego nieuczęszczana droga, zamknięte jeszcze kurorty ośmielają zwierzynę do wyjścia z lasu. I jak żółwia zaskoczyć raczej nie trudno, tak jeża albo sarnę już tak.



Jeż po prostu usłyszawszy motocykl, zwiewa swoim jeżowym sprintem w trawę, las, krzaki. Założę się ze fuczy ale tego nie słyszę przecież. Za jednym z zakrętów zaskoczyłem młode sarny albo daniele. Nigdy nie umiem rozpoznać ich. Te zobaczywszy mnie dały nogę w stronę skarpy. To dopiero pokaz ekwilibrystyki! W życiu nie przypuszczałem że można ze strachu, po pionowej i piaszczystej skarpie uciec przed motocyklistą.
Urzekająca droga kończy się w miasteczku Arnea, rozpoczynając tym samym 30-to kilometrowy dojazd prostą jak drut drogą do jeziora Volvi.



Dopiero objechawszy to wielkie jezioro od wschodu, mogę znów zatopić się w gąszczu małych, nieuczęszczanych dróg. I tak chłonę ten zakątek aż do granicy z Bułgarią. Tereny przygraniczne tutaj są ciekawe może dla socjologa albo studenta psychokryminalistyk i. W każdym razie to świetne miejsce do studiowania grup ryzyka. Luksusowe limuzyny po kilka ustawione niechlujnie na poboczu i gromada młodych ludzi po których widać że dużo jedzą tymi limuzynami i dużo ćwiczą na siłowni. Cyganki z dziećmi uwijające się po coś między licznymi klientami stacji benzynowej. Nędznie ubrani ludzie o niemożliwym do odgadnięcia wieku stojący nie wiadomo po co, tu i ówdzie. Nawet bezpańskie psy których nie było po stronie greckiej, tutaj szwendają się albo leżą, czekając na chłód wieczora a może na okazję do zjedzenia czegoś. Upał i wszędobylski kurz unoszony kołami ciężarówek, przyspieszają moją ewakuację. Wymieniam resztę Euro w kantorze na bułgarską walutę i za chwilę znikam stąd skręcając w pierwszą boczną drogę. Zostawiwszy za sobą sceny wyjęte z Madmaxa, zatapiam się wąskich asfaltowych łukach, krótkich prostych , zakrętach, tunelach z koron drzew i własnych myślach.
Wjeżdżam w Bułgarskie Rodopy. Nie dziwi więc że temperatura już nie rozpieszcza skwarem, że deszcz znów pada, że wiatr suszy kiedy słońce zdoła przedrzeć się przez chmury. Uśmiech nie schodzi z twarzy jak u głupiego.







Zmierzcha. Choć chcę jechać i jechać, to górskie powietrze przypomina że jest zimno. Mokry asfalt przypomina że jest ślisko. Kiszki grając marsza przypominają że jestem głodny. I tak to prozaiczne potrzeby prowadzą mnie do pierwszego napotkanego miasteczka w którym stoi hotel. Motocykl parkuję w ... schowku na napoje do którego wjeżdżam po schodach. Dostaję pokój z balkonem a sutą kolację zapijam bułgarską CocaColą.
Na dobranoc... Dziwne... Na dobranoc słyszę Muezzina nawołującego wiernych do wieczornej modlitwy. Nie widzę z balkonu minaretu a mimo to mam wrażenie że dzieje się to przede mną. Jego zawodzący głos niesie po całej dolinie wzmacniany głośnikami. Echo odbija się od wzgórz, wraca swym pogłosem przeczesując łąki i nie czekając odpowiedzi ginie wśród zabudowań.

! No longer available


Kiedy Muezzin spełniwszy swój piąty w tym dniu obowiązek milknie, tylko cykady debatują na swoim sejmiku o życiu o sensie i o potrzebach.
Ale w Bułgarii? Cóż... Nie pierwszy i nie ostatni raz dziwię się czemuś.
Za to wiem na pewno że mogę być spokojny o motocykl...
Mapa:

"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #22 dnia: Sierpień 25, 2016, 09:05:39 »
 :deadtop4:

11-ty dzień.

To przełomowy dzień w którym wszystko mówi że od tej pory z każdą godziną, kilometrem, zakrętem tracą na znaczeniu rzeczy które wydawały się ważne. Jakby motocykl oddalał mnie od nich, mimo że fizycznie już się nie oddalam. Chyba chodzi o stan umysłu. Jestem przeprogramowany. Widać jedenaście dni to czas potrzebny do stania się na powrót normalnym człowiekiem bez tej cywilizacyjno-aglomeracyjnej skorupy. Nie pamiętam już niczego co sprawiło by mi przykrość i nie myślę o niczym co mnie czeka. Jestem w miejscu którego właśnie doświadczam. Z nikim nie muszę dzielić czasu, uznawać kompromisów a o kierunku i drodze dyskutuję tylko z samym sobą. Wszystkie zostawione sprawy zachodzą mgłą, wydają się komicznie błahe i w żaden sposób nie potrafią już zaangażować mnie w swój chory rytm. Żyję tym co przyniesie mój zapał, zmierzam tam gdzie poniesie mnie pomysłowość i chłonę to co zastanę po drodze.



Wąska droga pokryta równym, popękanym asfaltem zaskakuje zmiennością pejzażu i zmusza do kompromisu między przyjemnością czerpaną z widoków a rozsądkiem w pokonywaniu zakrętów. Wijąc się unosi motocykl łagodnymi podjazdami, żeby za szczytem równie łagodnie opaść razem z maszyną. Pokazuje ponętne oblicze ścieląc po ziemi swoje bitumiczne istnienie. Komponuje się przy tym z pagórkowatą okolicą, wtapiając się jasną szarością w zieloną masę łąk. Czasem jednak wgryza się w podłoże obnażając kamienistą naturę skały, którą skruszono dla powstania drogi.





Jest wtedy jak źle zagojona rana i wiedzie raz wnętrzem wydrążonego kamienia, to znów ograniczona z jednej strony ścianą, kończy się barierą z blachy i przepaścią. A w dole... Soczysta zieleń świata roślin, gładka toń wody okolona otoczką surowej skały. Wszystko to wśród gór, tak doskonale skomponowane że nie sposób nie zatrzymać się i patrzeć, nasycić się i zapamiętać. Nieczęsto widzę tak doskonałe współistnienie natury z dziełem ludzkich rąk.










Odrywam się siłą woli od tego widoku i znów wpadam w sidła drogi. Teraz to góry razem z rzeką rządzą jej kierunkiem, nachyleniem, sposobem, kątem i jakością zakrętów. To one nadają ton a ja uwiedziony, bawię się manetką gazu, hamulcem i dźwignią zmiany biegów. Teraz nie ma już czasu na rozglądanie się po okolicy. Jest czas na jazdę.

! No longer available

Po kilkudziesięciu kilometrach motocyklowej ekstazy droga poszerza się znacznie i chce wepchnąć mnie na autostradę. Nie daję się przez długi czas, aż w końcu nie mam wyjścia i po raz drugi trafiam na to podłe zagłębie smutku i nudy. Około 30 kilometrów to trwa, aż w końcu widzę zjazd i z ulgą zjeżdżam w zwykłą szosę.
I co? I natychmiast zapominam o smutnej jak ... autostradzie.
To jakaś zapomniana przez ludzi kraina. To stara droga uczęszczana w czasach kiedy nie było jeszcze autostrady z której uciekłem przed chwilą. Prowadzi mnie przez most z 1933 roku, opasający wartką i dość szeroką o tej porze roku rzekę. Za mostem droga pnie się w górę.



Zatrzymuję się na chwilę. Jest pusto i cicho. Przesłonięte cienką warstwą stratusów słońce daje miękki, rozmydlony cień. Jest bezwietrznie. Krzaki zarastające pobocze wpychają swoje liściaste pióropusze na jezdnię jeszcze bardziej zwężając użyteczną przestrzeń. Popękany asfalt gości tylko zaskoczoną zieloną jaszczurkę, która wystraszona zabiera swój szary ogon w gąszcz pobocza.



Znów ruszam. Droga niezmiennie meandruje pnąc się w górę i w górę. GPS co jakiś czas albo nakazuje odwrót albo proponuje drogę alternatywną, której fizycznie już prawie nie widać.
Wyjeżdżam zza jednego z setek zakrętów i widzę opuszczoną wioskę. Zapadnięte dachy domów, czarne oczodoły okien ponuro patrzące przed siebie, kominy nie dające już dymu, pokrzywione płoty, puste budy dla psów i zarośnięte podwórza. Otwarte furtki w milczeniu wołają o życie które wyniosło się stąd na zawsze. Wszystko to przemawia niemą grozą. Obraz ten przygnębiający, wręcz wtłacza do nozdrzy wyimaginowaną stęchliznę opuszczonych pomieszczeń, kwaśny odór obory której drzwi uwieszone na jednym zawiasie na pewno skrzypią złowieszczo w niepogodę. Rdzawy posmak wody ze studni w której być może leży zatopione wiadro. Słup z uwieszonymi kablami, którymi nie płynie już od dawna prąd. Nie szczeka pies, nie słychać konia zaprzęgniętego w furmankę, nie ma uciekających przed samochodami kur czy gęsi. Nie ma ludzi. Tylko mój motocykl rykiem silnika mąci tutejszą dziwną ciszę. To jedyna wioska którą widzę od momentu wjechania na tą dziwną drogę.
Dalej towarzyszy mi tylko, niegdyś biały pas linii ciągłej. Wytarty i sponiewierany oponami kół kiedyś tu jeżdżących samochodów, majaczy teraz, pojawia się i znika jak duch. Mijam stary, liściasty las z koronami tak gęstymi jakby chciały tworzyć szczelną kopułę. Chłód i wilgoć tu panujące przeszywają do cna jak nieliczne promienie słońca które zdołały się jakoś przebić. Wyjechawszy z lasu wpadam na poprzeczny most obok drogi abstrakcyjnie wiodący przez rzekę wzdłuż której jadę teraz. Jest zarośnięty i od bardzo dawna nikt z niego nie korzystał. Na dodatek wiedzie... donikąd. Droga którą kiedyś udrażniał, całkowicie poddała się naturze, pozwalając jej na powrót odebrać co swoje. Wygląda więc jakby kończył się ścianą lasu rosnącego na skałach.






Widzę jeszcze jedną zjawę w kształcie mostu i jeszcze jedną. Gdzie nie zjechać, zawsze asfalt kończy się i przeistacza w szuter. Nie zdziwiłbym się bardziej, gdyby na którejś z tych konstrukcji albo po prostu od tak, wyłonili się z nieprzebranego gąszczu waleczni Huno-Bułgarzy pod wodzą Kubrata.







Wiem że prawdopodobnie jestem dość niedaleko od cywilizacji. Być może i wioska którą mijałem wcale taka nie jest jak ją zapamiętałem. Jednak to miejsce, czas, pozorne bezludzie, droga której celu jeszcze nie znam, ta cisza magiczna i nawet jaszczurki uciekające spod kół... Automatycznie karmię tym wszystkim zachłanną swoją wyobraźnię. Wszystko staje się pożądane. Żeby zapamiętać ten stan. Żeby jak najdłużej pamiętać to ulotne jestestwo. To eteryczne COŚ o czym zapominam będąc tam gdzie mieszkam. Chyba właśnie po to COŚ jadę i teraz.



Bo kiedy zaczynam zastanawiać się nad rzeczami ważnymi, gdy droga mija mi na stawianiu pytań... Kiedy dowiaduję się o sobie nowych rzeczy i gdy odkrywam że nie wszystko jest takie jak myślałem...Chyba to właśnie oznacza, że podróżuję...
Wyjeżdżam z lasu i dopada mnie odór zgnilizny. Zatęchłe, morowe powietrze zapycha płuca smrodem rozkładających się resztek. Przede mną góra ludzkich odpadów. Na górze stoi żółta, podrapana maszyna do równania śmieci. Te lekkie i nie złapane walają się wszędzie rozniesione wiatrem. Na poboczu siedzi wychudzony pies. Jest gorąco. Jego włochate żebra szybko poruszają się w rytm oddechu. Nie reaguje na mnie. Siedzi po prostu jakby czekał na dostawę odpadów albo na chłodny wieczór, albo na śmierć. Nad tym wszystkim krążą czarne ptaki jednego gatunku, złowieszczo przekrzykując hałas z niedalekiej ulicy. Wiem już gdzie kończy się stara dziwna droga. Kończy się na wysypisku.
Z odrazą mijam to wstydliwe miejsce klęski rodzaju ludzkiego i wjeżdżam na dość ruchliwą drogę wiodącą w kierunku Dunaju.
Tutaj wszystko jest takie jak już widziałem. Przewidywalny, gładki asfalt wiedzie mnie wśród pól uprawnych, stad bydła na łąkach i pasących się koni. Mijam lub wyprzedzam samochody a w nich ludzi, wioski i miasteczka tętniące życiem. Znane mi i przyjemnie zapachy już tak nie ekscytują ale wciąż dają sycącą satysfakcję. Mijam jedną ze stacji benzynowych. Muszę wrócić! Co za zbieg okoliczności. Na tej stacji pracuje Piter!
To on, kiedy dwa lata temu złapałem niedaleko kapcia pomógł mi naprawić koło, pozwolił przenocować na tyłach stacji, udostępnił wodę do umycia się. Po prostu dobry człowiek. Zawracam więc i piętnaście minut zamieniam na przyjemną pogawędkę o tamtym zdarzeniu i o tych które spotkały mnie teraz. Dopytuję się o nocleg w pobliskim Pleven. Chyba Piter za wysoko mnie wycenił, bo polecony hotel jest lekko to ujmując za drogi :)
Koniec końców nocleg mam w hotelu przy bardzo rozrywkowej ulicy w centrum.


 Zajmuję pokój na poddaszu z oknem skierowanym w niebo. Dzień kończę na krawężniku deptaka, opychając się kebabem i podziwiając urodę Bułgarskich dziewcząt wchodzących i wychodzących z klubów i dyskotek.
Mapa:

"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #23 dnia: Sierpień 29, 2016, 08:15:13 »
 :deadtop4:

12-ty dzień.

Tranzyt. Śmiało mogę nazwać tak ten dzień. Od ostatniego noclegu w Bułgarii do przyczółka gór Fogaraskich dzieli mnie niespełna 300 kilometrów niezbyt wyrafinowanej drogi. Nawet wytyczyłem sobie kierunek i cel. To sławna, znana wszystkim motocyklistom i wyasfaltowana już DN67C. Inaczej Transalpina.
Port w Nikopolu ,Bułgaria.



Myśląc że mam czas do pierwszego promu, zatrzymuję się na kawę w portowym barze. Stoję więc z filiżanką podwójnej espresso i kontempluję niezbyt urodziwą fabrykę chemiczną po drugiej stronie Dunaju. Jest ogromnych rozmiarów i przy odrobinie fantazji może przypominać rafinerię gdańską z czasów kiedy od strony drogi jeszcze nie była tak zarośnięta drzewami. Po zmierzchu na pewno jednak nie jest tak efektownie oświetlona.



Już miałem zamiar zastanowić się w jaki sposób i jakiego rodzaju ścieki dostają się do Dunaju ale ktoś wyszedł z kawiarni i pokazuje w stronę otwartego szlabanu. Macha, pohukuje coś zdecydowanie ale w tonie koleżeńskim i rękoma pokazuje brzeg. No tak. Przecież nie na kawę ja tu przyjechałem.
Biegnie człowiek od machania do swojej budki i zachęca mnie do tego samego. No to wsiadam na motocykl i... niespiesznie acz z gracją wjeżdżam pod prąd czyli na pas dla wjeżdżających do Bułgarii. Nawrotka i już jestem przy okienku z biletami. Człek od biletu woła coś po swojemu i po tym okrzyku wychyla się umundurowana ręka z następnego okienka. Tu odprawa paszportowa. Trwa to chwilę. W tym czasie człowiek od machania i biletu krzyczy coś do ściany betonu dzielącej nas od rzeki. On chyba na prom pokrzykuje. Po kilku minutach poganiany i ponaglany zjeżdżam na sam brzeg gdzie stacjonuje moja przeprawa. Barka przyjęła na siebie już wszystkie pojazdy oprócz jednego. Ten jeden właśnie spowodował że zdążyłem. Nie mogąc wgramolić swojego ładunku na prom, TIR zawisł ostatnią swoją osią między wodą a lądem.
Obsługa krząta się wokół z deskami, deseczkami i klinami, podkładając to wszystko pod koła. Kierowca z kabiny podnosi zawieszenie naczepy na poduszkach powietrznych, bacznie wszystko obserwując przez otwarte drzwi szoferki. Kiedy to zrobił, rusza bez zwłoki i... z rumorem dartego metalu o metal przetacza się nieco bliżej swojego celu. Naczepa wciąż za nisko. Jeden człowiek z obsługi, zdaje się mający największe doświadczenie, krzyczy już i macha rękoma na wszystkie strony z dezaprobatą. Kierowca TIRa wsiada to znów wysiada, przełącza coś i kręci pod naczepą. Na koniec jak coś rypnie! Jedna z poduszek naczepy gwałtownie wyzionęła ducha zostawiając po swoim ciężkim żywocie chmurkę kurzu...







Po tym kierowca gmera coś jeszcze z tyłu, wsiada do szoferki i w akompaniamencie pisku blachy i krzyków obsługi bezpardonowo wjeżdża na platformę. Czas i na mnie.
Dalsza droga promem to cisza zakłócana tylko silnikiem pchającym swój wielotonowy ładunek przed siebie.





Mija kilkanaście minut i jestem w Rumunii. Na granicy kontrola dokumentów, abstrakcyjny podatek od czegoś tam i znikam.
Gdyby postawić kogoś niezorientowanego w środku Rumunii i nagle otworzyć mu oczy, nie miał by kłopotu ze zidentyfikowaniem kraju w którym się znalazł. Poza aglomeracjami Rumunia koniem stoi. Furmankami przemieszczają się ludzie, przewożą swoje towary i płody rolne. Cyganie czy też zbieracze wszelakiego złomu wożą swoje skarby za pomocą konia na furmance. Konie ciągną mleko do skupu i konie wiozą świnie do ubojni. Mam wrażenie że koń jest tu głównym narzędziem przeciętnego rolnika. Do tego dużo zieleni, stara, często drewniana albo na w pół drewniana zabudowa z żurawiami nad studnią. Murowane obory nad którymi stawia się drewniane, ażurowe ściany. Takie przewiewne miejsce na siano i inną paszę dla zwierząt. Skansen.
Droga która mnie wybrała wiedzie wzdłuż prawego brzegu rzeki Aluta. Ta droga to z kolei rzeka ludzkich siedlisk. Przez dziewięćdziesiąt kilometrów nie zauważyłem przerwy między wioskami dłuższej niż kilometr.
Przejeżdżam przez zaporę i wpadam na drogę z dość gęstym ruchem. Przez kilkadziesiąt kilometrów wyprzedzam ciężarówki, jadę za osobówkami. Jedyna rozrywka to remonty dróg, liczenie sprzedawców truskawek na każde sto metrów, zgadywanie czy pies idący przy drodze wyskoczy na nią znienacka. Ale widać już góry Fogaraskie! W końcu zjeżdżam na ulubione podrzędne drogi.



Wśród scenerii przedgórza, zielonych łąk, starego wąskiego asfaltu a trochę szutrami jadę żeby zakończyć dzień na kolacji w pierwszym dogodnym miejscu.
Mapa:

« Ostatnia zmiana: Sierpień 29, 2016, 08:19:43 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #24 dnia: Sierpień 30, 2016, 09:26:42 »
 :deadtop4:

13-ty dzień cz 1

Piję kawę na drewnianym, zadaszonym tarasie kompleksu wypoczynkowego do którego trafiłem przypadkowo wczoraj. Wyjmuję na stolik mapę, GPS, zeszyt. Czegoś brakuje. A... długopis. Teraz jest jak w klubie globtrotera. Udaję że czegoś szukam, patrzę, porównuję, robię notatki, wklepuję w elektronikę dane. Bujda. Wiem przecież dokąd dziś pojadę. Cieszę się tym po prostu i utwierdzam się tylko w przekonaniu że to dobry dzień będzie. Mimo to, kiedy właścicielka posesji przechodzi obok, zagaduję o Transalpinę. Zagaduję ale szefowa szefów odpowiada nie po mojej myśli. Że zamknięta przełęcz, że śnieg leży, że nieprzejezdna i że szlaban. Wszystko to po rumuńsku. Rozumiem, bo ruchy rąk kobiety potwierdzają spójność logiczną wypowiedzi i odgadywany sens.
Obok siedzi para młodych ludzi. Zapijają kawą papierosy. Chłopak nieco zainteresował się dyskusją, bo zerka raz po raz w naszą stronę. W końcu szefowa szefów pyta o radę chłopaka. Ten z chęcią udostępnia swoją wiedzę po angielsku a ja z przyjemnością udaję że angielski rozumiem co do słowa. Wychodzi na to że przełęcz przejezdna jest w teorii, bo wąwóz ze śniegu spychacze zrobiły ale fizycznie szlaban stoi, policjanci mandaty wlepiają i generalnie nie wolno. Z drugiej strony że jednak przymykają oko i prawie wolno i może szlabanu nie ma. Sama asfaltowa przełęcz Urdele słabo mnie interesuje. Interesują mnie białe drogi i szare drogi-kreski na mapie. W Rumunii może to oznaczać wszystko i liczę się z tym że droga zwyczajnie pokona mnie i zawrócę.
Uprzejmie dziękuję za wskazówki ostatni raz zaciągając się mimowolnie dymem z cudzego papierosa. Tym bardziej że dym owiewa mnie już z każdej strony. Z trudnością zachowuję uprzejmą postawę zainteresowanego pytającego, powstrzymując kaszel.
Energia. W środku cały kipię. Przed opuszczeniem głównej drogi kupuję w sklepie wodę i chleb. Chleb pakuję do plecaka, wodę jak zwykle gumami na bagaż.






Kończy się asfalt. Mijam monastyr zapełniony dwoma autokarami młodzieży i jestem na drodze z ... z zakazem wjazdu. Nie jest to jeden znak tylko trzy w odstępach kilkudziesięciometr owych.
Za trzecim zawracam. Lata za kierownicą samochodu ukierunkowało mnie na durne posłuszeństwo wobec znaków na rurze. A zawracam bo minąłem budynek zarządu parku czy rezerwatu do którego wjechałem. Może tu załatwię sobie jakieś specjalne pozwolenie? Chodzę, szukam, pokrzykuję i stukam. W końcu ktoś schodzi z piętra. To urzędnik. Chwilę wyjaśniam w czym rzecz. Że zakaz i czy mogę, czy przejadę może bilet jakiś i w ogóle co i jak. Widzę jak z obowiązkowego uśmiechu, mina poczciwca zamienia się w powstrzymywane przez uprzejmość pobłażliwe rozbawienie.
Patrzy na moją papierową mapę, kiwa głową ze zrozumieniem i bez dalszych niepotrzebnych tłumaczeń wydaje mi ustne pozwolenie na przejazd drogą :)
Nie pozostaje nic innego jak jechać. Dziękuję przybijając piątkę, zadowolony z takiego obrotu sprawy. Gdybym pojechał tam od tak, to gdzieś z tyłu tliły by mi się te trzy znaki na okrągło.
Po wczorajszym nonsensie płaskiej Rumunii, już początek drogi imponuje swoją złożonością. Szlak prowadzi między nawisem skalnym gdzie sama skała pokryta jest w całości zielonym nalotem z glonów a kilkumetrową przepaścią zakończoną rwącą o tej porze roku rzeką.





Jej cichy szum zmienia się w donośny łoskot jeśli tylko podejść bliżej. Przelewa w swoich odmętach hektolitry wody z prędkością nie pozwalającą na nic innego oprócz obserwacji. Wszystko wokół lśni od wczorajszego deszczu a w kałużach odbijają się promienie słoneczne zmuszając oczy do mrużenia. Droga i rzeka nierozłącznie wtórują sobie w meandrowaniu pośród skał, lasu, polany, kamienistej łachy, znów lasu, znów skał.



Tylko mostki zmieniają moje położenie względem rzeki raz na prawo, raz na lewo od niej. Podłoże przeznaczone dla mnie to wciąż utwardzona droga z kamieni albo z ubitego piachu. Łatwizna.
Na jednym z mostków natykam się na widok niecodzienny. Otóż widzę z daleka stado różowych kul przemieszczających się przez most. Są jak jeden organizm. Tylko dwa osły albo muły objuczone prawdopodobnie ładunkiem prowiantu dla pasterzy wyróżniają się pośród tego różowo-czerwonego stada. No i psy. Psy czujniejsze od ważki i bardziej krzykliwe od silnika mojego motocykla. Ledwo zdążyłem zobaczyć jak odłączają się od stada i już są przy mnie ujadając, szczerząc kły i strasząc zjeżoną sierścią. Robią swoje. Ja też. Bez nerwowych ruchów wbijam się w stado kolorowych kul i rozdzielam wystraszone zwierzęta na dwie części. Właściwie wściekłe na mnie psy pomagają mi w tym. Owce rozstępują się niczym morze Czerwone przed pewnym Izraelitą.









Tym sposobem dojeżdżam do jednego z dwóch pasterzy a ten już swoim władczym tonem, wspomagając się długim kijem, uspokaja psy. Zsiadam z motocykla, witamy się z zaciekawieniem. Próbuję migowym zagaić rozmowę. Łatwe to nie jest więc pozostajemy w miejscu gdzie konwersacja pozwala na pochwalenie się swoimi imionami. Oczywiście jak to ja natychmiast zapominam ich.
Nic więcej nie uradzimy. Wsiadam na motocykl i znikam za pierwszym zakrętem. Za drugim, za trzecim za dziesiątym. Tutaj mój szlak nie jest już płaską konsekwencją ukształtowania terenu blisko rzeki. Rzeka już tylko sporadycznie pokazuje swoje lodowate, białawe wody i w końcu znika gdzieś w swoim korycie skrytym w leśnej kniei. Teraz, kiedy wyłączyć silnik górę bierze cisza, przerywana świergotem ptaków i kojącym szumem lasu zalanego słońcem.





Jadę dalej. Jest sielsko, samotnie i odczuwam swoistego rodzaju dumę czy też może zwiększoną wiarę w siebie, za to że pozwoliłem się przynieść tu przypadkowi, że moim jedynym zmartwieniem jest utrzymać się w pionie i że właśnie otrzymuję od tego miejsca coś niepowtarzalnego. Coś nad czym można się zadumać w słotę chłodnych, krótkich listopadowych dni.
Otacza mnie gęsty las porastający okoliczne góry aż do pewnej wysokości, gdzie drzewa ustępują gwałtownie trawom i niskim krzakom. Ponad tymi z kolei, już tylko goła skała przykryta czapami ze śniegu. Oglądany z daleka i w ciepłym otoczeniu kilkuset metrów nad poziomem morza to widok wręcz bajkowy i odrealniony.
Moja droga nieznacznie tylko pnie się w górę. Bywa że zalana jest w poprzek całkowicie przez tymczasowy potok z wody spływającej z góry. To najpewniej topniejący śnieg w wyższych partiach kończy tak swój biały żywot. Przejeżdżam przez te potoki bardzo często a przed co głębszym ratuję buty podnosząc je jak wysoko się da, co niewiele pomaga oczywiście.



Nie mogę narzekać na nudę. Przede mną błoto. Krótki odcinek wymemłanej ciężkimi maszynami ziemi, pomieszanej z kamieniami, zalanej wodą. Tylko wystające granie błotnistych kolein świadczą o tym że miejsce to ma dno. Dodaję gazu i bokiem pomiędzy skałami a breją jakoś udaje mi się przemknąć bez upadku wpadając od razu w zakręt. Tu wszystko się zmienia. Znikają szutrowe ubite i płaskie pasy drogi, na rzecz żywej skały i luźnych kamieni różnej wielkości. Na dodatek droga pnie się ponadprzeciętnie stromo a po drodze spływa woda. Czasem całą szerokością, czasem tylko jedną stroną a czasem po prostu potok na nieczęstych wypłaszczeniach przecina drogę zrzucając swoją wodę w dół i w dół. Ludzie czasem jednak jeżdżą tędy, bo widzę przed sobą co jakiś czas powalone lawiną śnieżną drzewa, ucięte ludzką ręką tak, żeby droga była przejezdna.



Zaczynają się podjazdy tak strome, że trudno było by ruszyć ze śliskich kamieni po zatrzymaniu. Mimo to jadę powoli, bo nierówna droga z nieregularnych skalistych tworów i zalegające kamienie nie pozwalają mi się rozpędzić. Motocykl przedziera się w górę na najniższym biegu czasem zeskakując tylnym kołem z przeszkody. Zawieszenie pracuje w całym swoim zakresie a ja coraz szybciej łapię powietrze docierające za szybę kasku. Zniknęła też butelka z wodą którą kupiłem na dole we wsi. Nie mogę się zatrzymać, nie mogę przyspieszyć i nie mogę odjąć nawet na chwilę ręki od kierownicy żeby uchylić zamkniętą szybę. Na dodatek droga zwęża się i poprzez coraz rzadsze drzewa widzę obraz jak z bajki. Ośnieżone, surowe szczyty gór zdają się być niewiele wyżej niż jestem teraz a dzieli mnie od nich przepaść zwieńczona w zacienionej dolinie ledwo widoczną nitką powykręcanej drogi.





W pewnej chwili las kończy się odsłaniając w całej okazałości urok tego miejsca. Na dodatek o dziwo już nie wspinam się tak gwałtownie i mogę zatrzymać się, żeby napawać oczy swoim małym sukcesem.



I znów ta pozorna cisza. Trawy poruszane wstępującym z doliny wiatrem. Chłodny, zbłąkany powiew przepędzający na chwilę swoją rześkością rozgrzane od skał powietrze. Pracujące na swoje przetrwanie, latające owady szukające kwiatów w trawie. Nieopisywalny zapach rozgrzanych kamieni zmieszany z żywicą lasu, ściółki wilgotnej, grzybni i z czymś nieokreślonym, eterycznym, nasyconym. Szept wody z topniejącego śniegu opłukującej skalistą drogę i odsłonięte kamienie mojego szlaku.

! No longer available
Przepaść o dziwo tylko kiedy jadę zdaje się być wylęgarnią strachu choć nawet teraz kiedy tu stoję na wysokości, mam wrażenie że nie powinno mnie tu być z motocyklem. Jego hałaśliwa natura odbiera temu miejscu godność, spokój i harmonię. Ale jestem przecież i nie żałuję.
Motocyklem docieram w najwyższe miejsce. Na połoninę. Jej łagodne nierówności przywodzą na myśl kobiece kształty uwodzące urodzajem i fakturą gładkiej skóry. Jednak przejmujący dotyk lodowatych wichrów szybko przywołał moje skojarzenia do porządku. Stoję więc teraz i rozglądam się dookoła niedowierzając własnym zmysłom...
Cdn...
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #25 dnia: Sierpień 31, 2016, 08:36:28 »
 :deadtop4:

13-ty dzień cz2

Z połoniny przegania mnie lodowaty wicher i wielka, czarna chmura nadciągająca zza pleców. Opornie poddaję się presji, wsiadam na wychłodzoną kanapę motocykla i niespiesznie staczam się w nieznane.












Droga w dół niczym nie różni się od tej która zaprowadziła mnie na górę. Może oprócz tego że jest mniej stroma ale tak samo używam tylko jednego biegu. Poza tym krystalicznie czysta woda wciąż podobnie omywa kamienie, oczy równie łapczywie wychwytują obrazy.



Mijam szare, zaprószone starymi igłami z drzew czapy śniegu zalegające w zacienionym przydrożu. Architektami tego krajobrazu są pory roku a ich wykonawcami wiatr, deszcz i słońce. Jedynie droga po której jadę świadczy o ingerencji człowieka w dziki, otaczający mnie krajobraz. W całej okolicy człowiekowi udało się okiełznać tylko tą przejezdną nitkę usuwając głazy, tnąc drzewa przewrócone być może lawiną śnieżną albo wiosenną nawałnicą.



Otaczają mnie góry, las, spływająca hałaśliwymi strumieniami woda i powietrze pozbawione zapachów cywilizacji. Wcale nie zdziwił bym się gdybym wyjeżdżając zza zakrętu zobaczył przed sobą równie co ja zaskoczonego niedźwiedzia albo inne dzikie zwierzę.
Zjeżdżam, czasem zatrzymuję się. Wyłączam silnik, wsłu****ę się w grzmot spadającej wody albo w ciszę lasu albo w śpiew ptaków które się nie boją. Wszystkiemu temu, zawsze, niezależnie od tego gdzie się zatrzymam towarzyszy szelest wody omywającej kamienie na ścieżce po której zjeżdżam. Właśnie poznałem wiosenną odmianę gór Parang...
Po kilometrach żywej skały, droga poziomuje się i biegnie teraz przez dolinę którą widziałem prawdopodobnie z góry. Kamienie na niej zamieniają się miejscem z przesączonym wodą, naznaczonym wielkimi kałużami szutrem, żeby za jakiś czas pokazać mi nieprzyjaźnie sterczące resztki asfaltu. To z kolei przemienia się w nierówny i wykoleinowany asfalt poznaczony wielkimi dziurami z wodą. Cały czas jednak, mimo wszystko wjeżdżam w te dziurska gapiąc się na otaczającą mnie przyrodę. W zasadzie zmieniło się tylko to że otaczają mnie zewsząd skały wąwozu tak wysokie że czasem robi się ciemnawo. Przypomina to nieco osławiony wąwóz Bicaz tyle że tutaj nie ma ludzi, droga wiedzie obok rwącej rzeki a ze skał spływają masy wody chlapiąc na drogę lub spływając gdzieś w sobie tylko znanym kierunku. Mojej drodze wiernie odtwarzającej kształtem meandry rzeki towarzyszy trzecie zjawisko. Przewody wysokiego napięcia. Teraz we trójkę rozpychają się między skałami, znikają za zakrętem żeby znów uciec przed wzrokiem za kilkaset metrów.







 Perspektywy zakończonej horyzontem nie ma. Zawsze stoi na przeszkodzie skała, zakręt i rwąca rzeka. W końcu droga wyrównuje się, znikają wielkie dziury, asfalt czerni się kontrastując z białymi pasami a druty wysokiego napięcia kończą swój bieg na hydroelektrowni sterczącej swoimi dziwacznymi jak na ten krajobraz kształtami. Ja sam zaskoczony nagłą zmianą wjeżdżam w zurbanizowany gąszcz budynków mieszkalnych, samochodów, sklepów i wszystkiego co jest udziałem miasta. Znów muszę polegać na GPS.
Za miastem , wijąca się droga wiedzie mnie swoimi serpentynami przez las aż do ... Transalpiny. Jej równy asfalt przecięty po środku żółtym pasem jest tak charakterystyczny że nie sposób pomylić tej drogi z żadną inną.



Co więcej o tej porze roku jest zupełnie nieuczęszczana a na niej samej można spotkać niecodziennych użytkowników. Gwałtownie hamuję, zawracam i w moich rękach, podjęta z asfaltu ląduje salamandra.






Nie jest zbyt kontaktowa bo na widok draba w kasku zamienia się w padlinę. Tak, wiem że jest to jej taki odruch obronny. Nie jest to jednak miłe, kiedy ktoś komu odracza się śmierć pod kołami samochodu zamiast wdzięczności okazuje zwiotczenie mięśni i swoim płazim ciałem zwisa smętnie z palca. Niechybnie wykorzystuję to i padluch zamienia się w idealną modelkę.




Po serii aktów, bez ceregieli odstawiam niemilucha na bezpieczne pobocze i ruszam swoją drogą. Nie jest to ostatnia zaskakująca dziś sytuacja. Spotykam nieustraszonego lisa, sforę zdziczałych psów i niedźwiedzia wyłażącego z wody mijanego zalewu.









Nawet niebo nie szczędzi mi niespodzianek, bo wśród całego arsenału wiosennej zmienności spotykam prawdziwą rzadkość: chmury Mammatus.








W końcu wjeżdżam na bardziej uczęszczaną część Transalpiny. Mijają mnie motocykliści, wyprzedzam samochody, dzień ma się ku końcowi a ja szukam noclegu. Koniec końców trafiam do prywatnej kwatery na przyczółku drogi DN67C w miasteczku Petresti. Wieczór przykrywa niebo czarnymi jak smoła chmurami a z nich nieprzerwanie przez kilka godzin walą w ziemię pioruny tak często, że z łatwością ich rozbłyski można uchwycić aparatem w telefonie.



Po raz pierwszy mam plan na jutro. Jutro muszę znaleźć sklep gdzie można kupić kartę pamięci do kamery...

Mapa:

"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #26 dnia: Wrzesień 01, 2016, 08:45:03 »
 :deadtop4:

14-ty dzień.

Rano dostaję omlet z kawą. Rozmawiam z gospodarzem o okolicznych drogach i miejscach wartych dojechania do nich. Z pasją i zaangażowaniem opowiada o możliwościach jakie czekają na motocyklistów w tym regionie. Sama Transalpina jest przecież zaledwie rdzeniem od którego odchodzą inne "przygodowe" drogi.



Na zewnątrz po wczorajszej burzy zostało tylko wspomnienie, rześkie powietrze i szybko wysychające kałuże. Zasięgnąwszy wiedzy na temat możliwości zakupu karty pamięci do kamery ląduję w jednym z marketów w Sebes. Tutaj, obsłużony przez wielką i przesympatyczną kobietę, odjeżdżam z dodatkową kartą.
Wizja przejeżdżania po raz kolejny tą samą drogą jaką przemierzałem kiedyś kilkukrotnie jadąc tranzytem przez Rumunię, powoduje że skręcam w pierwszą napotkaną możliwość ominięcia Cluj-Napoca. Nie muszę chyba dodawać że w kraju tym, każdy taki manewr automatycznie ucina dalsze spekulacje co do rozważań na temat słuszności podjętej decyzji.

! No longer available

Wprawdzie pogoda zmienia swoje oblicze jak w kalejdoskopie ale jestem do tego przyzwyczajony i nawet lubię kiedy nie ma pewności nawet jeśli chodzi o stan motocyklowych ciuchów. Tak więc czasem zatrzymuję się żeby założyć na siebie nieprzemakalną folię bo pada. Za kilka kilometrów słońce zmusza mnie do zatrzymania bo duchota się robi od mieszaniny słońca i oparów samego deszczu podnoszących się z ziemi.



Wjeżdżam coraz wyżej i wraz z wysokością maleje temperatura. Znów więc zatrzymuję się i żeby ulżyć skostniałym palcom rąk zakładam cieplejsze, nieprzemakalne rękawice. To przydaje się tylko na jakiś czas i znów zatrzymuję się żeby rękawice zdjąć bo za gorąco. Za każdym razem to oczywiście tyko pretekst do tego żeby zatrzymać się i chłonąć obrazy jakie nieustannie mijam. Nawet nazwa drogi R1 która zdawać by się mogła czymś wyjątkowo uczęszczanym zaskakuje wąskim asfaltem, ostrymi zakrętami, przepaścią tuż przy jej krawędzi i pustką bez samochodów. No i część tej drogi wiedzie mnie przez park o nazwie Apuseni.





Tutaj właśnie kilka wybranych sekund z kilkunastu dni całego wyjazdu zatrzymuje mój entuzjazm, przyspiesza puls, wyrównuje do zera wszelkie rozterki świata i doprowadza do bezdechu.
Droga kręta, śliska po deszczu, wąska na jeden samochód osobowy. Z jednej strony rów z drugiej przepaść oddzielona starym płotem z desek. Zza jednego z wielu pagórków wyjeżdża w pełnym pędzie czerwony samochód. Ma do pokonania zakręt i do zepchnięcia mnie... Człowiek za kierownicą samochodu musi jeździć tędy często, bo nikt o zdrowych zmysłach nie jechał by tak po raz pierwszy po nieznanej sobie drodze. Pisku zblokowanych opon nie słychać na mokrym asfalcie tylko szum. Samochód staje bokiem i całą szerokością drogi zbliża się do mnie. Nie widzę zwyczajowo maski i lamp tylko wszystkie drzwi i oba koła lewej strony samochodu. Uciec nie ma dokąd. Nie ma też czasu na to. Mogę się tylko wgapiać w zbliżające się, warczące zjawisko. W ostatniej chwili kierowca zwalnia hamulec, czerwony samochód prostuje swój tor jazdy, guma opon przestaje szumieć złowrogo i o może pół metra mija mnie blaszana "przygoda życia" i jej zderzak. Tyle pamiętam. Myślę że gdyby nie to że jadę powoli zachłystując się widokami, to przepisywał bym te notatki albo z rowu przydrożnego albo siedział bym z gębą czerwoną od lakieru samochodowego w jakimś ciekawym miasteczku ze szpitalem i młodymi pielęgniarkami. Tak się jednak nie stało dzięki umiejętnościom kierowcy, mojej powolnej człapaninie i może szczęściu albo i nieszczęściu.
Po tym chwilowym poruszeniu wraca mi oddech, uda luzują ściskany motocykl, dłonie odpuszczają kierownicę. Tylko zaparowana szyba kasku mimo pinlock`a, świadczy o rzeczywistości tego wydarzenia. Nieporuszona zdarzeniem przyroda nadal kokietuje zielonymi lasami na zboczach gór parujących jakby tu czy tam ktoś palił ognisko albo jakby stały tam dymiące parą lokomotywy. Słońce nieprzerwanie przepędza natrętne chmury a te z kolei zasnuwają niebo swoją wilgotną, żywą materią gdzie się da. Życie toczy się dalej a ja dalej jestem jego małą częścią.



Droga R1 raczy mnie swoimi urokami aż do płaskowyżu, gdzie poszerza się znacznie. Widać tu infrastrukturę z której korzystają narciarze, bogato wyglądające domy do wynajęcia, hotele, kwatery.





Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów dzisiejszego odcinka to niczym nie wyróżniająca się droga jakich wiele. Pełna samochodów, bez podjazdów i zjazdów, ze stacjami benzynowymi i mijanymi miasteczkami. Mimo to delektuję się tym wszystkim jakbym pierwszy raz postawił stopę na ziemi.



W Satu Mare gdzie dojeżdżam popołudniem, ulewa tworzy z dróg rzeki a ze mnie gąbkę. Szukam doraźnego miejsca do zatrzymania się. Łatwe to nie jest nie chcąc wydać więcej niż zwykle. Chyba jest to specyfika wszystkich przygranicznych miast. Koniec końców trafiam do motelu którego właściciel wyraźnie przejawia zamiłowanie do ojca wszystkich amerykańskich grzechów, Ala Capone.



Tutaj porzucam wszystkie mokre ciuchy na pastwę zimnego kaloryfera i idę rozejrzeć się po mieście.

Mapa:

« Ostatnia zmiana: Wrzesień 01, 2016, 08:51:39 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #27 dnia: Wrzesień 02, 2016, 08:25:12 »
 :deadtop4:

15-ty dzień.

Ostatni dzień. Dziś będę w Polsce. Koniec ekscytujących widoków, koniec przygód, koniec podróży. Celowo nie zacząłem i nie kończę pod domem tej opowieści. Chciałem żeby zaczynała się i kończyła w miejscu ciekawym. Gdzieś gdzie czuje się nastrój przygody i niecodzienności. Gdzie łączy się to w całość, powodując że właśnie tu chce się zacząć i skończyć. Piszę o Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej.
Ktoś mógłby zarzucić mi reklamę albo kryptoreklamę tego miejsca. Niech zarzuca, ale dopiero kiedy sam tam będzie, pozna ludzi tam przyjeżdżających i pozna Włóczykija.



Komercja nie ma tam zbyt wiele miejsca dla siebie. Kto zażył tamtejszej gościnności, ten wie o czym piszę. Kto poznał Włóczykija i jego podejście do życia, ten wie o czym piszę. Kto miał jakikolwiek kłopot z motocyklem i miał szczęście być niedaleko, ten wie o czym piszę :) No po prostu kto był, ten wie.
Nie przedłużając. Z gościnnej Rumunii przemieściłem się przez skrawek płaskich jak naleśnik Węgier i trafiłem na granicę bez przejścia granicznego do Słowacji. Ze Słowacji do Polski i tu wsiąkłem w Bieszczady i bieszczadzkie, malownicze zakręty.













Na absolutnych oparach dojechałem na miejsce. A tu czilałt :) Dopiero jutro do domu.
Jakieś podsumowanie? Proszę:

Po pierwsze,
                    jazda w pojedynkę to kamień z serca. Może zabrzmieć to egoistycznie (i dobrze) ale jechać z drugą osobą z tyłu to męka. Widzę to teraz wyraźnie. Ciężar nadodpowiedzialnośc i za pasażerkę, pełna rozsądku jazda, wieczne korygowanie pomysłów, spełnianie zachcianek, kompromisy, poprawianie nastroju, dbanie o względną wygodę, jedzenie, sprawdzanie czy śpi za plecami, czy w ogóle jest i jak się czuje, czy czegoś potrzeba, czy chce pić, jeść, czy nogi bolą czy zadek... i tak w kółko. W zamian zaledwie dziękuję, albo i to nie :)
Oczywiście są tego plusy też... Ale podróż w samotności to absolutny antagonizm do tego co napisałem wyżej.
Motocyklizm jest dla egoistów. Prawdziwa samowola i bezmyślna lekkość w podejmowaniu decyzji.
Wszystko inne to p o ś w i ę c e n i e :)
Przez te kilkanaście dni przejechałem 5 albo może 6 tyś km.
Dziennie przejeżdżałem czasem 110 a czasem 400km.
Niemal codziennie padał deszcz albo mijałem burzę. Czasem kilka. Jednak były to przejściowe opady i jak się pojawiały, tak znikały. Lubię to nawet. Pogoda mocno kształtuje wspomnienia. Dla tego uważam że najlepszą porą do takich eskapad jest właśnie wiosna albo jesień. Lato nadaje się najmniej.

Po drugie,
                my którzy podróżujemy, nie zapominamy. To nas zmienia. W ciszy nocy w domu, zawsze usłyszymy szept drzew między którymi spaliśmy w namiocie. Idąc po ulicy swojej miejscowości, wspomnimy rumor egzotycznej aglomeracji zapełnionej samochodami. Jedząc baklawę nie czujemy ciastka, ale smak gorzkiej herbaty kojącej słodycz cukru w ustach. Zapach w cukierni którą odwiedziliśmy i zgiełk ulicy na której cukiernia stała. Może nawet dzień w którym to się działo i pogodę.
Deszcz za oknem przypomni jak nasiąkała kurtka, coraz cięższa od wody z szosy z nieba i spod kół samochodów. Przypomni jak chowaliśmy się pod dachem stacji benzynowej żeby założyć coś nieprzemakalnego. Styczniowy powiew mrozu przypomni przejmujące zimno śniegu w środku lata, zalegającego właśnie zdobytą przełęcz.
Leżąc na plaży, wspomnimy jak chroniąc się przed prawdziwym upałem zamykaliśmy szybę kasku i dopinaliśmy motocyklową kurtkę.
Słuchając wiadomości, poddamy w wątpliwość każdą, która oczernia w jednym zdaniu całą narodowość, wyznanie, poglądy... Dzięki podróżom Cygan przestaje być złodziejem, Szyita wcielonym złem, Polak kombinatorem a Albańczyk członkiem mafii. Podróże odkrywają przed nami prawdziwy świat prawdziwych zdarzeń. To czego doświadczamy uczy nas wysnuwać swoje własne wnioski. Doświadczenie uczy czerpać wiedzę zastaną a świat onieśmiela swoim ogromem, barwami, różnorodnością. Kończąc każdą podróż, wiemy że tam gdzie byliśmy mieszkają dobrzy, zwykli ludzie. Możemy domyślać się z całą pewnością, że tam gdzie nas jeszcze nie było jest podobnie.
Wszystko czego doświadczyłem w tej i każdej innej podróży to moja wersja prawdy. W skrócie i pobieżnie opowiedziałem o tym co widziałem, co robiłem ale Twoja opowieść o tym samym była by zupełnie inna. Pamiętajmy o tym, bo będąc w jednym miejscu, automatycznie tracimy możliwość bycia we wszystkich innych. Ta logiczna zależność, automatycznie stawia nas w obowiązku pełnego doświadczenia tego co nas otacza tu i teraz.
To co robimy na co dzień gwarantuje złudną stabilizację. Wizja samodzielnej podróży, często psuje nasze postrzeganie bezpiecznego świata, zaklęte w mieszkaniu, pracy w korporacji czy własnej firmie, opiniotwórcze media, codzienność...
Jeśli jednak się odważysz, jeśli odpalisz silnik swojej maszyny, stajesz się kimś innym. Większość spraw traci na znaczeniu a Ty sam zapominasz o zegarku i odpoczywasz. Jedziesz setki kilometrów dziennie. Umęczony upalnym dniem rzucasz się byle gdzie i byle jak, aby tylko zamknąć oczy choć na kilka chwil. Wygłodniały dopadasz wszystko co nadaje się do jedzenia i nie przeszkadza ci czerstwy chleb, kwaśny dżem którego nie cierpiałeś albo swąd plastiku przypalonego kubka z kawą. Normalnie byłbyś zły na to ale będąc w podróży robi się to wszystko z jakimś takim wewnętrznym uśmiechem... Mimo wszystko z uśmiechem. Wracasz i za każdym razem jesteś trochę inny niż przed wyjazdem.
Ale co ja piszę... Dla tego kto robi to z pasją, piszę o oczywistościach. Dla kogoś kto nie złapał tego bakcyla to farmazony.
Mimo to mogę dać jedną radę? Ten jeden raz nie planuj swojego wyjazdu. Zapanuj tylko jak się będziesz czuł w swojej własnej podróży.
PS.
Dziękuję wszystkim za przebrnięcie przez tekst i za komentarze.

Mapa:

"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #28 dnia: Wrzesień 02, 2016, 08:35:53 »
 :deadtop4:


Byłbym zapomniał. Popędzając samego siebie, jeszcze raz przedstawiam trailer ruchomego obrazu, który ma powstać w niedalekiej przyszłości. Kiedy powstanie, nie omieszkam o tym donieść  :deadbandit:

www.youtube.com/watch?v=MVnxr38Xbgk
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline lichu82

  • TDM User
  • Szczecin
  • 60 km/h
  • **
  • Wiadomości: 84
  • TDM 900 04r
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #29 dnia: Wrzesień 02, 2016, 12:29:04 »
świetny opis i jeszcze lepsze zdjęcia, nie ułatwiasz siedzenia w pracy przed kompem, oi nie ułatwiasz

(PS. ten ktoś w bojówkach pakujący się na choperka w bieszczadach ma chyba przed sobą dłuższy wyjazd od Ciebie bo 15 dzień się pakuje ;) )