8 dzień. 27 kwietnia.
Stambuł.0 km motocyklem.
12 km pieszo.
Ciepło. Delikatne westchnienia wiosny ledwo poruszają liśćmi w koronach drzew. Słońce przedziera się przez nie, oświetlając drobinki kurzu. Para zakochanych, odpoczywając na soczyście zielonej trawie, planuje sobie przyszłość, albo rozmawiają o czymś przyjemnym. Młoda dziewczyna, jedną z ławek wybrała na swoją czytelnię i studiuje tekst, bezwiednie bawiąc się kosmykiem długich, czarnych włosów. Ludzi tu dużo, ale wielkość miejsca powoduje, że nie ma tłoku. Nie sposób wszystkich opisać. Są turyści z aparatami jak my, młodzież kryjąca się w cieniu muru imponującego Pałacu Topokai, artyści z gitarą albo ołówkiem i szkicownikiem. Zwykli przechodnie, skracający sobie drogę i jeden włóczęga bez swojego miejsca w Systemie. Wszyscy zdają się zapomnieć o codzienności. Ptactwo przyśpiewuje swoje trele temu miejscu, dodając więcej spokoju do przestrzeni wypełnionej optymizmem. Kwitną kolorowe kwiaty, wysokie, rozłożyste drzewa dają cień. W tym cieniu, ludzie rozsiadają się na trawie, spędzając czas na rozmowach. Dzieciary biegają po mostkach, zbudowanych nad sztucznymi stawami a fontanny szumią, rozpylając drobinki wody wokół. Wszyscy mają powód do zadowolenia z życia.
To Park Gülhane. Jeden z największych w mieście.
Epizod pierwszySiedzimy z Młodszym na ławce przy poletku kwiatów o odcieniu chabrowym. Wśród nich dla ozdoby leży stara, niewielka łódź. Jedna z turystek wali na oślep do łódki w swoich klapkach, głośno komentując po rosyjsku znalezisko. Chce mieć przy łodce zdjęcie. Wpada jeden krok i drugi. Na to, wystraszona na dobre, spośród kwiatów zrywa się wrona. Trzeci i czwarty krok spowolnił bardzo panią i nieco obniżył jej i tak niewysoki wzrost. Próbując zrobić ostatni krok, nieboraczka przechyla się niezdarnie i ląduje swoim pulchnym ciałem w błocie, niszcząc całą masę kwietnych istnień. W kilka chwil, jak spod ziemi wyrosła tęga obrończyni kwiatostanu w mundurze ochrony. Wyciąga nieszczęsną kobietę za umazaną rękę z błotnego potrzasku. Tamta prawie wywraca się jeszcze raz, nie chcąc stracić klapek. Sesja fotograficzna z łódką nieudana. Speszona, wśród śmiechów swoich znajomych odchodzi, zostawiając na asfalcie klapkowe ślady swojego poświęcenia.
Nawet w oazie szczęścia, nie każdy szczęśliwym być może.
Epizod drugiSzerokie schody prowadzą nas w kierunku Błękitnego Meczetu. Słyszę przyspieszone kroki. Wyprzedza nas brodaty, starszy pan ubrany na modłę staroturecką. Tylko turbanu mu brakuje. W ręku dzierży drewnianą skrzynkę a w niej różne przyrządy i pasty. Wygląda jak spracowany człowiek spieszący gdzieś w sobie tylko znanych sprawach. To pucybut.
Tak się biedak spieszy, że potknąwszy się, tuż przed nami upuścił jedną ze szczotek.
Młodszy w geście współczucia i pomocy już się schyla po ową szczotkę, bo pucybut nawet nie zauważył, że coś mu wypadło. Ledwo Młodszy schylił głowę, wymierzyłem mu porządnego klapsa w potylicę. Zdziwiony i zdezorientowany, zaczyna się gotować wewnętrznie w geście protestu.
– Uważaj teraz – mówię, podnosząc palec wskazujący.
Napieram łokieć Młodego, żeby szedł, jakby nic się nie stało. Wymijamy szczotkę i zwalniającego już pucybuta. Ten bez słowa, nie patrząc nam w oczy zawraca, szczotkę podnosi i idzie w drugą stronę, szukać innej ofiary.
Ten klaps w potylicę, choć może zbyt celny i zbyt mocny, to niewielka cena za naukę.
Nauka polegała na tym, że gdyby dobra strona Młodszego tę szczotkę podniosła, pucybut z wdzięczności wyczyściłby buty swojego wybawcy, choćby to były trampki. Na koniec jednak zażądałby horrendalnej ceny za usługę. Niektórzy nabierają się na to i płacą albo dają się oskubać trochę później, kiedy pucybut wpada w szał i drze się na całe gardło, że został oszukany.
W każdym razie czerwony ślad i lekkie pieczenie niedługo przypominały Młodszemu o jego niewiedzy a z wdzięczności, nigdy nie oddał mi tego wlepa
Stambuł to miasto kontrastów. Będąc tu, można na wiele sposobów opisać każdy dzień, każdą godzinę, minutę i każdy krok, a potem przejść tą samą drogą i od nowa poznawać znane miejsca.
Tym razem widzieliśmy ogród, Wielki bazar, Haga Sofia. Piliśmy kawę w restauracji, gdzie wdał się z nami w pogaduchy właściciel, który okazał się na koniec pokrzykiwaczem i kelnerem. Pokrzykiwacze krzyczą tu do przechodniów, żeby zachęcić ich do wizyty.
Po południu nieprzyzwyczajeni do chodzenia, zrobiliśmy sobie drzemkę. Po drzemce obiad naprzeciwko i do fryzjera.
W sumie fryzjer to nic nadzwyczajnego. Łapie za brzytwę i co tam jeszcze trzeba. Norma. Brzytwa w ręku mistrza bezpiecznie przemieszcza się po łepetynie.
Teraz mycie. Głowa z impetem ląduje w umywalce przede mną, pchnięta znienacka. Mały figiel i nos złamany, ale udało się. Lodowata woda mrozi mózg, zmywając resztę zgolonych włosów. Już za chwilę głowa wraca do pionu a za nią ledwo nadążające kręgi szyjne. Nie sposób powstrzymać tej nadludzkiej siły, tak jak nie sposób przewidzieć następnego ruchu. Ręcznik narzucony na łepetynę omiata czaszkę jak papierem ściernym. Finezyjne dłonie fryzjera, przesuwając skórę w jedną i w drugą stronę, uciskają każdą część głowy z mocą imadła. Wtem palce, chyba wskazujące, obu rąk wdzierają się w moje uszy, aż do najgłębszych zapomnianych zakamarków. Kończąc z uszami, za chwilę wpychają gałki oczne do środka, kreśląc okręgi i rwąc brwi. Żeby tego było mało, czuję jak przez ręcznik, te same pucołowate dłonie ciągną mnie za nos, pozbawiając go wody po prysznicu i naturalnej wilgoci zebranej w geście obrony organizmu. Nagle koniec tego gwałtu. Nastaje spokój. Ręcznik przestaje rysować facjatę, ucisk na czaszkę mija, a skóra wraca na miejsce.
To jednak jeszcze nie koniec… Człowiek ten, że zna swój fach nie od dziś. Bierze w dłoń pęsetę i wyrywa jeden włos z ucha. Chyba nie jest usatysfakcjonowany. Ze specjalnego pudełeczka wyjmuje patyk zakończony czymś białym. Nasącza jego koniec płynem z małego flakonika i szoruje tym obie małżowiny. Teraz to, co ma w ręku podpala i przytyka do jednego i drugiego ucha! Błękitny płomyk dziarsko przeskakuje do zwilżonych łatwopalnym płynem uszu, niszcząc bezpowrotnie rosnące tam włoski… Jeszcze dwa gaszące chlaśnięcia ręcznika i gotowe.
Po traumatycznym zdarzeniu pozostał unoszący się w powietrzu delikatny swąd spalonych włosów. Człowiek rzeczywiście ma fach w ręku! Piękny, pachnący i umyty, prawie po transplantacji, zamieniam się miejscem z Młodszym.
Po tym zdarzeniu przypomniałem sobie o Dolarach. Zmanipulowałem w ustawieniach konta wszystko tak, że mam wolną rękę. Wybrałem więc ile się dało i z tym do kantoru. Teraz już naprawdę niewiele brakuje do zamierzonej sumki.
Ponieważ przed nami daleka droga, powstrzymam się od dalszego opisu miasta miast i naszych tu perypetii. Za to trochę was oszukam i wstawię to, co już kiedyś o Stambule napisałem i co podtrzymuję do teraz. Zwyczajnie nie chcę się powtarzać tylko innymi słowami. Kto będzie miał ochotę, przeczyta.
Stambuł to centrum kulturowe Turcji. Miasto dwóch kontynentów i wielu kontrastów. Rozciąga się od morza Marmara do Morza Czarnego, jednocześnie rozpłatane będąc na pół cieśniną Bosfor. To najczęściej odwiedzana przez turystów aglomeracja na Świecie. Miasto piękne a zachwycające budowle z listy światowego dziedzictwa UNESCO tylko dodają mu uroku, tajemniczości.
Klimat tu panujący, pomieszanie kultur, jedzenie, bazary, specyficzny harmider, ludzie i ich różnorodność... Wszystko to przyciąga do siebie, wabi i kusi, żeby zostać, zasmakować, pobyć.
Ale Stambuł to nie tylko zatykająca dech Haga Sofia — perła architektury Bizantyjskiej, Błękitny Meczet — najwspanialszy przykład "klasycznego okresu" sztuki islamskiej w Turcji, albo Cysterna Bazyliki zbudowana pod ziemią.
Turyści zachłannie zagarniają do swojej pamięci i aparatów tylko to, co pokazuje przewodnik z księgarni. Reszta zachodzi mgłą niesmaku, zapada w niepamięć i szybko zanika.
W końcu wakacje, wycieczka, turystyka ma się po czasie dobrze kojarzyć. Poza tym nie sądzę, żeby biura turystyczne zachęcały do oglądania miejsc prawdziwych, wykształconych za pomocą ludzi ich krótkich, zawiłych historii, teraźniejszości. Miejsc, w których mieszkają, kochają się, jedzą i żyją, często z wielkim trudem zrównując swoje możliwości z potrzebami.
Miejsca takie, wyraźnie pokazują różnicę między tzw. Złotym Rogiem z jego wspaniałościami bez jednego papierka na ulicy a prawdziwym życiem gwarnie toczącym się tuż obok.
Codzienność przeciętnych ludzi, rdzennych mieszkańców Stambułu czy napływowych emigrantów, jest silnie związane z turystyką w dystrykcie Fatih.
Zabytki i przemysł turystyczny są aortą karmiącą ich i ich rodziny na różne sposoby. Co bogatsi mają stoisko na krytym dachem Wielkim Bazarze. Inni sprzedają sok wyciskany na miejscu z pomarańczy albo granatów. Są pucybuci próbujący nabrać ludzi socjotechnicznymi sztuczkami na trochę pieniędzy. Kobiety handlujące czym popadnie przed bramami meczetów. Ślepiec całymi dniami siedzący pod murem z wagą, licząc że ktoś zważy się zostawiając jakiś grosz. Tragarze nieraz tak starzy, że ma się wrażenie liczący ostatnie swoje dni. Dzieci wyuczone żebractwa, obskakujące nieopatrznie litującego się turystę jak psy smakowitą kość. Straganiarze skręcający z różnych marek tytoniu papierosy. Człowiek z wózkiem, na którym leżą ogórki do obrania. Obiera je i soli, sprzedając na poczekaniu, a to czy dużo sprzedał można sprawdzić po ilości wody ze sprzedanych warzyw, zbierającej się w jednym z rogów wózka.
Fatih to miejsce pracy dla każdego, kto przybył do tej metropolii z prowincji po swój kawałek szczęścia. To wszystko jest więcej warte od popatrzenia na pradawną historię wielkich władców i ich budowle. Ulice tętnią życiem, pachną różnorodnością, co dzień tworzą nowe obrazy i są historią dopiero tworzoną i to na naszych oczach.
W takich miejscach wyznawana wiara, polityczne upodobania i wszystko inne co może różnić ludzi, traci na znaczeniu na rzecz utrzymania się na powierzchni...
Na początku obaj czuliśmy się dość dziwnie wśród tych ludzi. Jakby trochę lepsi.
Ja ze stałą pracą, pewnością jutra, przykuty do przeróżnych wygód, patrzący na "inny" świat przez pryzmat tego, co podetknie mi się pod nos w wyczytanych informacjach... Krzysiek — student bez zobowiązań.
Po pobycie tutaj już nie byliśmy pewni tej swojej "lepszości". Bo kim byłby wrzucony znienacka w tą rzeczywistość człowiek z wygodnej Unii Europejskiej? Co by robił? Czy starczyłoby mu ikry, żeby choć w połowie radzić sobie jak ci ludzie?
Haga Sofia i reszta już nie jawią nam się jako coś wielkiego i wartego zobaczenia. Ludzie, których tam poznaliśmy od najlepszej strony owszem.
Właśnie ta dzielnica zwana "Złotym Rogiem" jest kwintesencją miasta. Poznać Stambuł takim, jakiego nie widzi się na co dzień i jakiego większość turystów nie zobaczy, zatopiwszy wzrok w przewodnikach.
To miasto jest nieprzebraną skarbnicą wiedzy o historii. Pełne różnorodności kulturowej, wymieszanych światów, różnych religii. Taki tygiel alchemika, w którym można znaleźć najbardziej zaskakujące substancje.
Jeśli już nie szukasz muzeów, meczetów zapełnionych błyskiem fleszy i rozmów we wszystkich językach świata, to w mieście tym jest miejsce i dla ciebie.
Wąskie uliczki z kawiarniami, gdzie usłużni kelnerzy tylko czekają, żebyś spojrzał w ich stronę. Ciche zakątki opadających w dół po samą Cieśninę Bosfor uliczek. Klimatyczne zaułki nieskalane okiem Japończyka w chińskich klapkach trzymającego kurczowo plecak przed sobą.
Gdzie spojrzeć, tam jeszcze cię nie było. Gdzie usiąść, czas się w tym momencie zatrzyma. Gdzie pójść, przygoda pewna. Takim zdaje się Stambuł. Trzeba szerzej wspomnieć o ludziach. Trzeba, ale to jest temat na inny wpis, jakiś artykuł, książkę... Książkę albo sam nie wiem co. Ja się nie podejmę, bo nie umiem.
Mapa niekompletna.
CF