24 dzień. 13 maja.
Nehbandan - 30.54698, 57.77063 lub N31 32.833 E60 02.935Licznik 100511–100853
342 km
Godzina 23:30
Cichym szeptem wychwala swojego Boga, śle prośby, wielbi. Tak mniemam. Wersety Koranu krążą po małym pomieszczeniu. Wyobrażam sobie, że to stary albo otyły mężczyzna, bo często brakuje mu oddechu i ostatnie słowa zawsze grzęzną w gardle. Dzieli nas tylko cienka kotara z materiału. Nie wie, że tu jestem. W bezruchu nasłu****ę, kiedy wyjdzie. Wychodząc, energicznie zatrzaskuje za sobą drzwi. Muszę je otworzyć, bo ściany budynku oddają ciepło zgromadzone za dnia i jest bardziej gorąco niż na zewnątrz. Te jednak zaklinowały się we framudze i zaskoczyła zapadka obracanej klamki, której nie ma od wewnątrz. Drzwi i futryna są z metalowych kątowników a płyciny ze szkła zbrojonego. Otwierają się do środka. Jest zbyt ciemno, żeby coś zrobić. Rano pomyślę. Tymczasem, może oknem wpuszczę trochę powietrza, żeby się nie udusić. Okno jest z tego samego materiału co drzwi i ledwo się otwiera na kilka centymetrów. Ciężkie, wilgotne powietrze wlewa się do płuc. Trzeba oddychać szybko, ale każdy oddech jest jak połykanie wody. Na zewnątrz zerwał się prawdziwy wicher. Przeraźliwe wycie otacza budynek. Jakby potępione dusze chciały porwać go razem ze mną. Wyje wszystko. Na dodatek muszę spać na swoim zimowym śpiworze i być czujnym. Nie wiem, jak byłoby to odebrane w razie wizyty wiernej, gdyby zobaczyła półnagiego faceta, śpiącego w kobiecej części budynku.
2:00
Sen nie nadchodzi. W napoju o szumnej nazwie „Canada Cola” musiało być coś pobudzającego. Leżąc w ciemnościach, słucham wichru śpiewającego swoją ponurą nutą. Jestem cały mokry. Pot spływa kropelkami i wsiąka w podkoszulek i śpiwór. Trochę lepiej jest, kiedy się nie ruszam. Każdy ruch generuje tylko więcej potu. Nieokreślone myśli pojawiają się i znikają. O niczym szczególnym. To raczej odczucia niż coś konkretnego, jednak nie pozwalają zasnąć.
5:30
Ostatni raz, kiedy spojrzałem na zegarek telefonu, ten pokazał 3:30. Krótki półsen pierzchnął, jakby go nie było. Nie potrzebowałem budzika. Wicher przestał już zamęczać swoim wyciem, a za oknem światło brzasku przegoniło ciemność.
Czemu nie spałem? A może spałem? Może ostatni wierny był wymysłem wyobraźni strutej napojem ze sklepu od chłopaka, który pytał, czy lubię używki? Może to wcale nie wicher wył opętańczo, tylko moja wyobraźnia spłatała mi figla? Może całe to leżenie w bezsennej malignie, to tylko sen?
Mała jaszczurka, wystraszona ruchem, chowa się pod odstający przy ścianie dywan. Nie. To nie wymysły. Jestem cały mokry, drzwi są zatrzaśnięte, a okno uchylone na tyle na ile mogłem je uchylić. Na dodatek coś mieszka tu oprócz jaszczurki. Tam, gdzie miałem odsłoniętą skórę, jestem pokąszony. Małe, zaczerwienione guzki na rękach i szyi. Bardzo swędzi. Pewnie pchły urządziły sobie ucztę moim kosztem.
Spakowałem już, co było do spakowania. Teraz trzeba się stąd wydostać. Okna nie uchylę bardziej. Poza tym jest tak niewielkie, że nie przecisnę się przez nie. Gdyby nawet, to budynek stoi na podwyższeniu i do ziemi jest dość, żeby nie mieć pewności co do właściwego lądowania. Drzwi zakleszczone są tak, że ani drgną. Nawet moje sto kilo ich nie poruszyły na milimetr. Z otworu po obrotowej klamce wystaje kwadratowy pręt. Nie za dużo, ale może wystarczy, żeby chwycić kombinerkami. W ostateczności, jeśli to się nie uda, może wybiję zbrojoną płytę w drzwiach.
Idę rozpakować cały majdan, żeby dostać się do narzędzi, ale coś mnie tknęło. Są przecież jeszcze inne drzwi wejściowe. Te dla kobiet. Drzwi dla kobiet zamknięte są na prostą zasuwkę. Przesunąłem ją i lekko pociągnąłem za klamkę. Otworzyły się z łatwością, zalewając wnętrze żółtym światłem wschodzącego słońca. Głupiec ze mnie…
***
Z Nehbandan, od razu wjeżdża się w przedsionek pustyni. Po 40 kilometrach zatrzymują mnie policjanci. To chyba trzecia kontrola w tym kraju. Zwyczajowo sprawdzają paszport, chcąc dowiedzieć się, skąd jestem. Jeden z policjantów pyta, stukając palcem w bak, czy mam pełno benzyny. Wczoraj wieczorem zatankowałem. Mam. Pyta, czy mam wodę, pokazując gest picia. Mam. Kupiłem dwie butelki razem z „Canada Cola”. Jest ich trzech. Jeden jest bez munduru i to on mówi po angielsku, tłumacząc kolegom, o czym rozmawiamy. Droga przez pustynię to szlak narkotykowy z Afganistanu na zachód. Ta informacja na nic mi się nie przyda. Dowiedziałem się też, że po drodze nie ma stacji, sklepu, ani niczego co można uznać za cywilizację. Na koniec uścisnęliśmy sobie dłonie.
Dwa lata temu, siedząc wygodnie w domu, z ciekawości, szukałem informacji na temat różnych miejsc NAJ na mapie świata. Między innymi, przeczytałem wtedy, że najbardziej gorącym miejscem na Ziemi jest pustynia
Dasht-e-Lut*.
Tak mnie to dziwnie poruszyło, że przez wiele dni nie mogłem myśleć o niczym innym. Jak to bywa z taką ekscytacją, z biegiem czasu słabła i bladła. Koniec końców jednak, przez cały czas tliło się to we mnie na tyle mocno, że gromadziłem pieniądze i czas na podróż. Teraz, po dwóch latach, znalazłem się w miejscu znanym mi wcześniej tylko z Wikipedii i opisów ludzi, którzy tu byli.
To niepokojące, że w stosunkowo łatwy sposób mogłem tu dojechać, myśląc wcześniej, że to zadanie tylko dla przyrodniczych ekip telewizyjnych, wielkich i znanych podróżników, majętnych obieżyświatów czy badaczy, finansujących się z dotacji ośrodków naukowych. Niepokojące, bo to znaczy, że jeśli tylko ma się cel, który uzna się za priorytet, wystarczy być konsekwentnym. Ten był łatwy. Wsiadłem na motocykl i dojechałem. Trudność polega zawsze na wytrwałości przed wyjazdem, na organizowaniu czasu, na formalnościach wizowych. Czyli wszystkie przeszkody stawiam zawsze sam sobie.
Nie twierdzę, że taka podróż jest łatwa albo trudna. Chcę powiedzieć, że efekt starań zależy przede wszystkim od nas samych. Jeśli coś pójdzie nie tak z naszej winy, może to oznaczać, że za słabo pożądało się tego efektu. Że nastąpiły komplikacje i zdarzenia ważniejsze od właściwego celu i gdy tak już się stanie, musielibyśmy ponieść jakieś straty. To koszt, którego nie chce się ponieść i w konsekwencji rezygnujemy. Czasem nawet na ostatniej prostej.
Gdzieniegdzie jeszcze widać półpustynną roślinność. Jednogarbne wielbłądy, skubią z mizernych kęp zieleni. Jest dość wcześnie i dzięki temu jest tylko bardzo ciepło. No i rozglądając się, odczuwam pewien dysonans, bo jest wiosna, a wcale tego nie widać.
Jeszcze jeden, tym razem stacjonarny posterunek, jeszcze rozwidlenie dróg, kilka łagodnych zakrętów między skałami i krajobraz się zmienia. Pustka po horyzont, bez najmniejszych na pierwszy rzut oka oznak życia. Skały, morze piachu, żwiru, kamieni. Póki temperatura się nie podniesie, można jechać z otwartym kaskiem. Nie ma owadów.
Prosta nitka asfaltowej drogi wiedzie wzrok po horyzont i hipnotyzuje.
70,7 stopni Celsjusza, pisali. Dziś rano jest "chłodniej". Mały, turystyczny i bardzo niedokładny termometr pokazuje 45 stopni.
Jest 6:30 i jest bardzo ciepło.
Za pół godziny czuć już, że temperatura wyraźnie się podniosła. Warto rozpiąć kurtkę. Słońce coraz wyżej.
8:00, każde zatrzymanie się, powoduje wystąpienie potu, co przewrotnie, na krótko daje niejaką ulgę w czasie jazdy. Muszę dużo pić, dlatego często robię przystanki. Na pustyni, kiedy wyłączy się silnik, cisza tworzy swój własny wymiar. Nie słychać wiatru, kiedy nie wieje, nic nie szeleści i nie skrzypi.
Nigdy jeszcze nie doświadczyłem takiego pustkowia. Nigdy nie czułem się tak dobrze sam ze sobą, choć nie ma gdzie się skryć przed palącym słońcem a ukąszenia nocnych napastników swędzą. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiej ciszy, jeśli ciszy można słuchać. Trudno mi to opisać. To taka cisza wiatru, nawet kiedy ten wiać przestaje. Jakby zostawiał po sobie echo. Jakby to był jeszcze jeden wymiar.
Powietrze drga i pływa w niemym tańcu, zaburzając ostrość widzenia tuż przy powierzchni ziemi. Ledwo wyczuwalny, łagodny oddech pustyni, sporadycznie dotyka twarzy. Wtedy fizycznie czuć jak masa gorącego powietrza przemieszcza się bez pośpiechu, żeby za chwilę stanąć w bezruchu. To powietrze żyje. Takie delikatne podmuchy wystarczą, żeby podnieść najlżejsze drobiny pyłu. W pojedynkę niezauważalne, w wielkiej ilości tworzą na horyzoncie żółtawą czy może czerwonawą warstwę jak smog. Zmrużone oczy pieką od nadmiaru światła a bardziej zmrużyć się nie da. Pewną ulgę przynosi patrzenie na ciemniejsze miejsca. Całkowitą zamknięcie oczu, choć wtedy wcale ciemno nie jest.
Dla wielu droga to tylko łącznik między miejscami, do których zmierzają. Przepędzają ją jakby była przeszkodą sama w sobie. Bezrefleksyjnie korzystają z możliwości, pędząc popychani brakiem czasu i wcześniej ustalonymi założeniami. Codziennie odliczają kilometry do jej końca. Jednak siłą rzeczy - czyż podróżując motocyklem, większości czasu nie spędzamy właśnie na niej? Może więc droga to też miejsce albo przede wszystkim miejsce, a to co sobą łączy jest jedynie przerywnikiem w podróży?
To o nią pytamy, kiedy mamy zamiar gdzieś dojechać. Na niej popełniamy pierwsze błędy na dwóch kołach. To dla niej zużywamy opony i benzynę. Przy niej jemy i śpimy. To tutaj bywamy samotni, choćby jechać w towarzystwie. Kiedy jest długa, prosta i nużąca, bezwiednie zamyślamy się albo przestajemy myśleć. Przez nią bolą nas różne części ciała. Jednak codziennie wracamy na nią, żeby jechać dalej.
To właśnie droga wzbudza w nas podekscytowanie, kiedy w okolicy egzotycznie. Doprowadza nas w miejsca, gdzie nigdy nie byliśmy. Irytuje dziurami, kiedy zawieszenie ledwo dyszy. Wyciska z nas adrenalinę na ciasnych serpentynach, gdy zamykamy opony.
O niej opowiadamy i o nią pytamy. Pozwala rozwinąć maksymalną prędkość. Daje poczucie wolności. Poszerza horyzonty, dodaje pewności siebie i upraszcza życie. Na niej czasem giniemy...
Mimo to może właśnie sama droga jest Celem a cel jest tylko pretekstem, żeby jechać. Żeby jechać drogą gdziekolwiek.
Niby oczywistość, ale mam wrażenie, że dopiero kiedy nie jedziemy, tęsknie uświadamiamy to sobie.
Z zamyślenia wybiło mnie pieczenie. Zaskoczony otworzyłem oczy. To ubranie coraz mocniej nagrzewa się, aż do bólu. Pustynia bada mnie, siedzącego na środku drogi, jakby chciała zdecydować o losie. Lekko przechylony motocykl, daje cień tylko plecom. Resztę słońce praży, jakby chciało wyrównać moją temperaturę z otoczeniem. Przestałem się pocić i czuję jak od słonecznej spiekoty skóra cierpnie. To takie samo uczucie co kąpiel w zbyt gorącej wodzie w wannie. Jest błogo, ale każde, najmniejsze nawet poruszenie, powoduje ciarki i kłucie na skórze. Chciałbym siedzieć tu jeszcze i patrzeć w hipnotyzującą pustkę, ale mimo chęci, zmuszam się do wstania. Nie wiem ile wytrwałem siedząc. Może pięć minut, może piętnaście. Tutaj trzeba się ruszać.
Znów chce mi się pić. Woda w butelkach nagrzała się bardzo. Ma tak ohydny smak, że trudno ją przełknąć, bo zbiera się na wymioty. Zmuszam się do każdego łyka płynu o smaku plastiku i temperaturze niedawno wyłączonego czajnika. Wodę powinienem oszczędzać, bo nie wiem, ile czasu przyjdzie mi tu spędzić. Jednak w czasie jazdy, zmoczona chustka na szyi przynosi chwilową ulgę. Ulgę tak wielką, że warto zużyć na jej zwilżenie nieco drogocennego płynu.
***
Krajobraz niepostrzeżenie się zmienia. Pustynia już nie jest płaska. Faluje teraz i ugina się i piętrzy jak na bezkresnym oceanie. Droga prowadzi wzrok do załamania, przepada w dole, żeby hen daleko rozpocząć wspinaczkę na następną falę, topionej bezlitosnym słońcem przestrzeni.
Jestem przyzwyczajony do tego, że ptaki zawsze uciekają. Ten nie. Usiadł zaciekawiony na słupku drogowym i chyba patrzy na mnie. Kiedy skończyłem podziwiać dokonania natury, odpaliłem silnik a ptak wcale się nie wystraszył. Ruszyłem i w lusterku, a potem obok siebie, widzę jak mały, kolorowy ptak leci w pewnej odległości równo ze mną. Towarzyszył mi dobre kilkaset metrów. Dopiero kiedy napatrzył się, odleciał doglądać swoich ptasich spraw. Czy ptaki są ciekawskie? Ten był na pewno.
***
Pojawiły się skały. Niektóre, jak unieruchomione, tonące statki, tkwią w piasku, urozmaicając przestrzeń swoimi kształtami. Inne dumnie wznoszą się nad pustynią na kilkadziesiąt, a może kilkaset metrów.
Jednak to ich agonia. Erozja od tysięcy lat kruszy i niszczy skały kreśląc w nich szczeliny jak otwarte rany kawałek po kawałku, zamieniając wszystko w kamienie, żwir, a potem piach i w końcu w pył.
Z daleka to ściana bez wyraźnie widocznych szczegółów. Z bliska, to wystawa figur kamiennych. Niewiele potrzeba wyobraźni, żeby zobaczyć wieże zamków, mury obronne, posągi starożytnych bogów albo tylko ich głowy. Wszystko to otoczone przez żwir i coś jak skamieniałe, kruszące się błoto, popękane teraz i pylące się pod butami. Martwa natura. Nie ma owadów, źdźbła trawy, zasuszonych krzewów ani nawet zeschłych patyków po nich. Najbardziej śmiercionośne miejsce w całym Iranie. Może na świecie. Ekstremalne temperatury, niewielka amplituda dobowa, sporadyczne krótkie i niewielkie opady, wszędobylska sól, piachy, ił, skały. Jakby tutaj nasza planeta chciała zachować dziewiczą czystość bez życia i jego skomplikowanych procesów. Strażnikiem tego dziewictwa jest żar pieca hutniczego, lejący się nieprzerwanie z nieba.
Za jedną z takich fal, za płaską przestrzenią, za fałdami, za skalnymi statkami — wrota. Inżynierowie, nie chcąc widocznie marnować energii, przecięli skałę na pół, robiąc z niej naturalną bramę.
Za nią, gdzieś po środku niczego jeszcze inny widok. Rzeka solna i kopce gigantycznych kretów. Wygląda, jakby przez drogę kiedyś płynęła rzeka, która wyschła, zostawiając po sobie biały, solny ślad. Teraz wygląda jak zaśnieżona droga.
Mam wrażenie, że za chwilę pojawi się tu gigantyczny stwór baśniowy, bo brak tylko jego. Jakaż siła zbudowała te konstrukcje. A może raczej zniszczyła i niszczy nadal. Jakaż moc rujnuje co dzień potęgę skał… To ta siła, której uwagi nie chcę zwracać na siebie.