Autor Wątek: Relacja Ukraina & Moldawia  (Przeczytany 26529 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

PiotrTDM

  • Gość
Relacja Ukraina & Moldawia
« dnia: Wrzesień 02, 2005, 10:46:34 »
Wyjeżdzmy ok. południa. Na granicy jesteśmy o 17. Przekroczenie granicy zajęło ok. trzech kwadransów. Przez nieprecyzyjne dogadanie z ukraińskim granicznikiem, mamy wbite nie takie pieczątki jak trzeba. Najpierw postawił nam tak jak chcieliśmy wizy tranzytowe, tyle, że na 3 dni, czyli krócej niż planowaliśmy, a potem skreślił tranzyt i wbił zwykłą pieczątkę.

 Na pytanie czy nie będziemy mieli problemów przy wyjeździe z Ukrainy do Mołdawii powiedział, że będziemy musieli jakoś to wytłumaczyć. Przesunięcie zegarków o godzinne do przodu i po 20 wjeżdżamy do Lwowa. Jadę powoli i ostrożnie, uważając na nierówności i śliskie kocie łby. Na chodniku widzę idącego faceta w skórze i z kaskiem w ręku. Pozdrawiam go myśląc, że to ktoś z lokalnych "bajkierów" ale kątem oka dostrzegam orzełka na ramieniu. On natomiast po rejestracji rozpoznał rodaków. Okazało się, że kolega pracuje aktualnie w Lwowie i czasami podróżuje po Ukrainie swoim Intruderem. Porozmawialiśmy chwile i wspomniał o fajnym miejscu, w którym do 1999 była baza rakietowa z głowicami jądrowymi. Dzisiaj na szczęście jest tam muzeum, w którym można zobaczyć jak to wszystko wyglądało w gotowości bojowej.
 Żegnamy kolegę i jedziemy do dobrze znanego nam hotelu Lviv. Przez nieporozumienie w recepcji dostajemy pokój jednoosobowy. Łóżko było jednak spore i więc nie będziemy zmieniać pokoju i dzięki temu zaoszczędzimy trochę hrywien. Potem na mieście, pizzą i piwem oficjalnie rozpoczynamy kolejną wyprawę na Ukrainę. Rano okazuje się, że nie sprawdziły się prognozy i wyjeżdżamy bez deszczu w stronę Umań. Tego dnia mamy do pokonania prawie 400 km i jak się okazało nie bez przygód w postaci kontaktów z miejscową milicją. Najpierw na rozjeździe dróg w ostatniej chwili zauważam drogowskaz i skręcam przejeżdżając po ciągłej linii, a właściwie po wypłowiałej plamie, która kiedyś być może była linią ciągłą. Nauczony doświadczeniem długo próbuje negocjować z panem władzą, odwołując się do wielowiekowej przyjaźni między naszymi narodami, ale komandir okazał się nieugięty i musiałem skapitulować oddając banknot w kolorze ciemnej zieleni o niewysokim nominale. Jedziemy dalej z prędkościami, na jakie pozwalają ukraińskie drogi. W miastach bardzo rzadko można przekroczyć 30 km/h nie chcąc urwać zawieszenia, a wtedy, kiedy droga była nieco lepsza akurat trafił się patrol. Trochę dałem się zaskoczyć, ale nie spodziewałem się aż trzech kontroli na odcinku ok. 2 km. Sytuacja się powtarza i znowu żadne
tłumaczenia nie przynoszą skutku. Nie poddaje się. Próbuje szukać wspólnych przodków, ale wszystko jak krew w piach. Może wspólne hobby? Niestety, facet nie zbiera zdjęć Pameli Anderson, ani nawet historyjek z gum Donald i po raz drugi pozbywam się paru hrywien. Dalej bez przeszkód docieramy do miasta Umań, i do hotelu o tej samej nazwie, który również znamy z poprzednich wypraw. Przed hotelem podchodzi facet i zadaje kilka standardowych pytań o pojemność, ilość koni, prędkość
maksymalną itd. Pyta też ile kosztuje taki motocykl. Jak się dowiedział ile taki używany to od razu składa ofertę kupna. Nie bardzo chce się pozbywać motocykla w połowie wyprawy, wiec staram się go zniechęcić jak tylko potrafię. A to że zepsuty, a to że stary, mała pojemność i takie tam, ale on jest zdecydowany. Uparciuch. Woła kumpla i razem oglądają. Zazwyczaj, być może w swej naiwności, nie boję się, że ktoś mi ukradnie motocykl. Tym razem poczułem pewien dyskomfort. Gość zaczął mnie
przekonywać, że jeszcze na tym zarobię, bo załatwi mi zaświadczenie z milicji, że motocykl mi ukradli i dostane kasę z ubezpieczenia. Kiedy zapytałem jak go wtedy zarejestruje powiedział, że załatwi kradzione blachy i "wsio budie w pariatkie". Po zdecydowanej odmowie sprzedaży motocykla odstawiam go na parking strzeżony licząc, że rano go tam znajdę.

 Następnego dnia rano wjeżdżamy na autostradę Kijów - Odessa, którą jechaliśmy rok temu kiedy była dopiero budowana. Jazda wtedy tą trasą to kurz, masa triów, wąska jezdnia i skwar - słowem koszmar. Tym razem, mimo że autostrada nie jest gotowa i jeździ się jedną nitką to ruch jest płynny i przemieszczamy się szybko. Może nawet za szybko. Przede mną, mniej więcej 2 metry, jedzie Białorusin z całą rodzinką na pokładzie. Nagle gwałtownie skręca w lewo jakby omijał coś co zauważył
w ostatniej chwili. Zachowanie o tyle mnie dziwi, bo wszystkie samochody przed nim jechały jak po sznurku. To powoduje, że spinam się i szukam przeszkody. Pojawia się jakby wyrosła przed kołami. W poprzek drogi leży pies wielkości wilczura. Pechowiec stracił życie jakiś czas temu pod kołami samochodu, a teraz ja wale prosto w niego. O hamowaniu nie ma mowy, nawet nie próbuję. Ufff. Jakimś cudem, ale na pewno bardziej instynktownie niż świadomie udaje się go ominąć. No może najechałem mu na ogon, ale biedak już tego nie czuł. Odruchowo tylko podniosłem nogę ze stopki, jak facet który całe życie jeździł Komarem, ale jak kupił Malucha to robił to samo co ja przejeżdżając przez kałuże. Po chwili jak doszedłem do siebie i wyprzedzając Białorusina pokazałem mu kciuka uniesionego do góry w podziękowaniu za być może uratowanie tyłka. Myślałem, że może zrobił ten manewr świadomie, myśląc, że kiedy weźmie zwierzaka między koła jak wszyscy, to nie ma mowy żebym zdążył go zauważyć i wpakuję się prosto w psa, a to skończyło by się glebą. Jakiś czas potem zjechałem zatankować i po chwili podjechał "mój wybawca". Jeżeli dobrze go zrozumiałem to nie zrobił tego świadomie, raczej był to zbieg okoliczności. Jakże szczęśliwy dla nas. Po parędziesięciu kilometrach zjeżdżamy z głównej drogi w poszukiwaniu bazy rakietowej. O dziwo bez problemu trafiamy na miejsce.

 Od asfaltowej drogi do bram bazy prowadzi 1,5 km szuter. Przed sama bramą parking na 5 samochodów. Kiedy podjeżdżamy stoi jeden samochód i para Rosjan. Baza raczej nie tętni życiem, ale po chwili pojawia się człowiek, który otwiera bramę i wpuszcza nas do środka. Proponuje też, żebym wjechał motocyklem za bramę. Po chwili wchodzimy do budynku, w którym ten sam facet wykłada nam teorię broni rakietowej i jej rozwój do 1999, czyli do kiedy ta baza pełniła służbę. Oglądamy makiety
podziemnych silosów, w których były same rakiety i stanowiska dowodzenia. Następnie film instruktażowy i już wszystko wiemy na temat rakiet. Po części teoretycznej czas na praktyczną. Dołączają kolejni turyści i w grupie ok 20 osób idziemy podziemnymi korytarzami zobaczyć jak to wygląda w rzeczywistości. Z 9 wyrzutni na tym terenie została jedna. Reszta jest zasypana. Oglądamy tą jedną przez uchyloną klapę.

 Z bazy jedziemy drogą, która prowadzi do autostrady do Odessy. Kilkadziesiąt kilometrów drogi bez żadnego, nawet najmniejszego zakrętu, nawet małego łuku. Prosta po horyzont. Nawierzchnia, jak na warunku ukraińskie dobra, a ruch mały, wiec myślę, że można przyspieszyć. Szybko przekonuję się, ze nic z tego. Co chwila w poprzek
drogi powstały jakieś fałdy przypominające "leżących policjantów". Spotkanie z ta przeszkodą, raz kończy się lekkim bujnięciem na amortyzatorach a innym razem zawieszenie dobija i mam wrażenie, że wylatujemy w powietrze.

 Do Odessy dojeżdżamy późnym popołudniem. Bez problemu trafiam do hotelu, w którym spaliśmy rok temu. Ceny nieco wzrosły od tego czasu, ale z braku wolnych pokoi z łazienkami bierzemy bez i płacimy mniej niż rok temu. Hotel Pasaż z zewnątrz wygląda jak stary, luksusowy i drogi hotel w centrum dużej metropolii. W środku też nie jest źle, choć widać czas, który wpłynął na "świeżość" wnętrz. Natomiast w pokojach i ubikacjach czas zatrzymał się w chwili oddania hotelu do użytku i od tego nikt tam niczego nie remontował. Kiedy byliśmy pierwszy raz, przed hotelem wydawało się nam, że będzie drogo i będziemy musieli szukać dalej noclegu. Przy recepcji stwierdziliśmy, że to w sumie tani hotel jak na takie warunki. W pokoju stwierdziliśmy, że przepłaciliśmy sporo za to, co dostaliśmy.  Mamy wrażenie, że niedługo jednak i za ten hotel ktoś się weźmie i odremontuje. Wtedy wszystko będzie ładne i nowe, ale za pokój przyjdzie płacić 100 Euro. Być może ostatni raz mieliśmy okazję spać w tym hotelu.

 Rok wcześniej miałem problemy z motocyklem. Jak się później okazało, była zbyt bogata mieszanka i silnik nie przepalał, zalewały się świece. Dopiero w Odessie, w jednym serwisie poradzili sobie z tym problemem. W tym roku myślałem, że te problemy mam za sobą, ale już w Lwowie, problem wrócił. Była, więc okazja odwiedzić chłopaków w serwisie, bo dzięki nim rok temu mogłem dojechać i wrócić z Krymu, a wyjeżdżając wtedy z ich garażu nie wiedzieli czy naprawili czy nie.

 Plan był taki: rano do mechanika, godzina roboty i jedziemy do twierdzy Akerman, której nie udało się zwiedzić rok temu właśnie z powodu awarii sprzętu. Plan udało się zrealizować w połowie, bo do mechanika dojechaliśmy i udało się wyjechać od chłopaków sprawnym motocyklem. Tyle, że zajęło to cały dzień i mogliśmy zamiast na stepy akermańskie iść do sklepu i dobrym winem oblać sukces serwisu R-ace w Odessie. Jak ktoś biedzie musiał szukać pomocy w tamtej okolicy to z czystym sumieniem polecam.

 Następnego dnia zaskakująco sprawnie udaje się wyjechać z miasta i obrać kierunek na Mołdawie. Spodziewając się "przygód" na granicy i w nie uznawanej przez żadne państwo, republice Naddniestrzańskiej, plan zakładał dystans nieco ponad 200 km. Do granicy dojeżdżamy o 13. Przejście przez ukraińską bramkę, mimo złych pieczątek bez żadnego problemu, za to po stronie mołdawskiej, a dokładniej Pridniestrowskiej, od razu jakiś wąsaty pogranicznik z 3 czy 4 gwiazdkami na pagonach, woła do siebie. Patrzy w paszporty i pyta o wizy. Tłumaczę mu, że nie potrzebujemy wiz, a on na to żebyśmy wracali na Ukrainę. Woła do siebie celnika, chyba dla podniesienia swojego autorytetu i przestraszenia mnie i idziemy do budki "komandira". Tam dowiaduję się, że za 30 euro to on może przymknąć oko na brak wizy. Uparcie twierdzę, że nie dam, bo nie potrzebuję wizy. On na to, wyraźnie poirytowany, żebym wyszedł i czekał. Myślał widocznie, że zmięknę z czasem, ale jak wcześniej wspomniałem, przewidując takie sytuacje mieliśmy dużo czasu. Ostentacyjnie stawiam motocykl pod samym oknem "komandira", zdejmuję kurtkę i siadamy krawężniku. Co jakiś czas, facet wołał mnie do siebie i pytał czy już się zastanowiłem, a ja uparcie, że nie płacę. Po półgodzinie otwiera okienko i mówi, że 10 euro też wystarczy. Uśmiecham się i powtarzam, że nie dam. Po jakimś czasie, znowu otwiera się okienko i facet, trzymając suchą pajdę chleba, pogania mnie, żebym się zdecydował, bo właśnie idzie jeść i będę tak tkwił dalej. Na to ja życzę mu smacznego. Zaczęło mi się go robić żal, jak zobaczyłem, że na obiad ma chleb i postanawiam dać mu kilka zupek w proszku. Na początku nie wie, o co mi chodzi, ale jak wytłumaczyłem to się ucieszył. Jak zjadł zawołał znowu do swojej budki. Od tego czasu jak mnie zatrzymał minęła godzina i zacząłem się nudzić na tym przejściu, dodatkowo cały czas było mi go szkoda, jak zobaczyłem, co ma na obiad, wiedziałem też, że jak mnie puści nie dostając centa to mocno zostanie zachwiany jego
autorytet "komandira" przejścia w oczach podwładnych. Zaproponowałem mu 5 Euro, co przyjął z nieukrywaną ulgą i po chwili staliśmy przy kolejnym okienku. Nieźle, pierwsze okienko - godzina. Ciekawe jak pójdzie dalej? Przy kolejnym okienku mówimy facetowi, że chcemy tylko wizy tranzytowe na 24 godziny. Najwidoczniej zaskoczyliśmy go wiedzą o zasadach obowiązujących w Prodniestrowiu. Woła swojego przełożonego i pokazując nasze paszporty pyta czy ma nas puścić. Nie wiem czy nasza pokazowa cierpliwość, którą musiała widzieć cała obsługa przejścia, czy dobra wola szefa, niemniej pozwala podwładnemu wypisać wizy. Potem jeszcze ze 3 różne bramki i opuszczamy przejście. Teraz jesteśmy w Pridniestrowiu.
« Ostatnia zmiana: Styczeń 16, 2007, 22:17:32 wysłana przez bb »

PiotrTDM

  • Gość
Odp: Relacja Ukraina & Moldawia
« Odpowiedź #1 dnia: Styczeń 16, 2007, 22:18:49 »
cd.
Mołdawia należy do najmniejszych najbiedniejszych państw w Europie i ma jeszcze zbuntowaną republikę. Jeszcze mniejszą i teoretycznie jeszcze biedniejszą. Ciekawe, że to niby państwo, posiadające swój parlament, wojsko, milicje i nawet pieniądze, jest nie uznawane przez żadne państwo na arenie międzynarodowej, co nie przeszkadza mu być największym eksporterem broni. A raczej to wszystko mu pomaga w tego typu interesach. Nie napawa optymizmem świadomość, że gdyby coś się stało i musielibyśmy korzystać z pomocy polskiej ambasady to jest to niemożliwe, gdyż pomoc dyplomatyczna nie sięga na teren zbuntowanej republiki. Do przejechania mamy jakieś 50 km, i na tym odcinku, co jakiś czas jakiś patrol. Zazwyczaj to opancerzony wóz i paru żołnierzy z bronią na ramieniu. Zatrzymuje nas oczywiście każdy z napotkanych. Na szczęście zawsze kończy się na kontroli dokumentów i życzeniu szczęśliwej drogi. Jeden z takich patroli przy głównej drodze nie puszcza nas dalej, tylko każe zawrócić i przejechać przez miasto, za którym będziemy mogli wyjechać z Pridniestrowia. Pech chciał, ze jadąc przez miasto znowu nie zauważam ciągłej i zatrzymuje nas milicja. Najłatwiej byłoby znaleźć tę linię na planach budowy tego ronda niż na asfalcie i tym właśnie próbuję przekonać milicjanta, że miałem prawo jej nie widzieć. Ten jednak bardzo widowiskowo pokazuje, że nie mamy, o czym rozmawiać, że popełniłem straszną zbrodnię, bez kary się nie obejdzie i powinienem być mu wdzięczny jak nie wsadzi mnie do paki. Ja spokojnie obserwując scenę, która moim zdaniem kwalifikowała się do Oskara w kategorii "próby zastraszania turysty przez milicjanta w celu wyrwania jak największej łapówki". Kiedy naprawdę zacząłem myśleć, że bez "sztraftu" nie obejdzie się i za chwilę będę lżejszy o parę węgierskich forintów, między milicjantami nagłe poruszenie. Dlaczego forintów - za chwilę wyjaśnię. Tym czasem milicjanci coś pokrzykują i nerwowo biegają w koło. Za chwile pod posterunkiem z piskiem zatrzymuje się cywilny samochód a z niego wysiada dwóch facetów w mundurach. W między czasie podchodzi do mnie ten, który miał moje prawo jazdy,
wciska mi je i mówi, żebym szybko odjechał. Chwilę trwało zanim schowałem dokumenty i założyłem kask. Tymczasem jeden z przyjezdnych podchodzi do motocykla i zaczyna oglądać, a reszta zaczyna skakać wokół niego. Domyśliłem się, że to szef przyjechał z jakąś kontrolą. Teraz z kamienną twarzą ogląda motocykl, a cała reszta w postawach służalczych, w jednym szeregu wydaje z siebie ohy i ahy zachwytu nad japońską techniką. No skoro sam szef poświęca czas na oglądanie to musi być coś nadwyraz godnego uwagi. Po chwili komandir bez słowa odwraca się na pięcie a reszta jak potulne baranki w półskłonie znikają kolejno za nim za drzwiami posterunku.

 Wracając do forintów. Kiedyś ktoś sprzedał mi pomysł na tanią łapówkę. Zaznaczam, że pomysł raczej do wykorzystania za wschodnią granicą, ale kto wie, może i w Polsce ktoś spróbuje. Zaraz, zaraz, co ja za brednie wypisuje - w Polsce nikt nie bierze w łapę. Sytuacja jest taka. Jesteśmy za granicą, zatrzymuje nas milicja i chce "suveniru" w postaci gotówki. Oczywiście najczęściej wołają o euro albo dolary. My spodziewając się takiej sytuacji, mamy przygotowane parę banknotów innej waluty. Forinty są dobre, bo występują w nominałach 100, 200 itd., a ich wartość to śladowe ilości groszy (ich wartość jest mniej więcej równa "dolarom" z Monopolly). Najważniejsze nie dawać od razu, ale po jakimś czasie. Jak funkcjonariusz uparty, pokazujemy portfel i przekonujemy go, że zostało nam tylko te parę banknotów, ale zaznaczamy że takie np. 200 forint to ok 20 euro. Facet nie zna aktualnego kursu, bo kto zna? Jak ktoś jest bardziej bezczelny to może zaryzykować i poprosić o resztę, że niby 20 euro to za dużo za takie wykroczenie. W ten sposób nie dość, że zapłacimy mandat to jeszcze na tym zarobimy. Przyznaje, że sam tego nie próbowałem, ale tylko dlatego, że zapominałem wcześniej przygotować pusty portfel tylko z forintami.

 Za miastem kolejna granica. Tym razem pridniestrowsko - mołdawska. Ile było punktów, w których trzeba było pokazać dokumenty nie pamiętam. Na każdym te same pytania, skąd i gdzie. Na jednym chłopaki zobaczyli mapę, o tyle dziwną dla nich, ze nazwy miast były zapisane czcionką łacińską. Uśmiali się czytając coś, co znają w zapisie cyrylicą. W Pridniestrowiu napisy były częściej po rosyjsku, a w Mołdawii częściej po Mołdawsku, a w ogóle to wszyscy rozumieją i po rosyjsku i po mołdawsku i po rumuńsku.

 Ostatnie bramka przed wjazdem do Mołdawii była najdziwniejsza. Na jezdni szlaban i paru facetów zatrzymujących każdego, a na poboczu stolik, długi na 3 metry przykryty jakimś suknem. Przy stoliku siedzi 5 facetów, każdy w innym mundurze a na końcu cywil, ale za to z pistoletem przy pasku. Na stoliku przed jednym z mundurowych zeszyt
formaty A3 i wpisują wszystko z paszportu. Taka manualna wersja rejestracji pracy przejścia granicznego. Każdy przejeżdżający staje przed stolikiem jak przed komisją, odpowiada na parę pytań i jak dobrze odpowiada to jedzie dalej a jak nie ... to nie jedzie. Ciekawe co się dzieje jak pada deszcz? Chyba przejście jest wtedy zamknięte. Okazało się, ze na tym przejściu stoją Polacy, korzy tak jak my jadą z Odessy, tyle, że 3 Garbusami. Podchodzę i pytam jak idzie podróż, ale po minie widzę, że nie bardzo. Dziewczyna siedzi ze spuszczoną głową, a na jej twarzy nie widzę już zdenerwowania a raczej kompletne załamanie. Kto wie czy nie ostatnie stadium przed histerią. W tym czasie faceci w bliżej nie określonym miejscu uszczuplają swoje budżety łatając tym samym dziury w  budżetach pograniczników. Już 3 godziny próbują przedrzeć się przez Pridniestrowie, czyli godzinę dłużej niż my, ale nas kosztowało to 5 euro i parę zupek w proszku, a oni są biedniejsi o 200 dolarów. Za to bogatsi o sporo przykrych doświadczeń. Pewnie opowiadając swoje przygody wszystkim odradzają powrót tą drogą z Odessy, wspominając jako koszmar i traumę. Jakże inne są moje wspomnienia. Warto o tym pamiętać, kiedy planujemy wyprawy i czytamy opisy innych, którzy byli tam gdzie chcemy jechać. Może miałem więcej szczęścia, a może nie należy sięgać na każde wezwanie do kieszeni. Przed każdym wyjazdem na pewno trzeba dokładnie dowiedzieć się, co jest potrzebne żeby legalnie przejechać granice. Dodatkowo dużo cierpliwości i przyjacielskie nastawienie.

 Popołudniu wjeżdżamy do Kiszyniowa - stolicy Mołdawii. Wcześniej znalazłem w ineternecie parę hoteli z przystępnymi cenami. Po małym błądzeniu trafiliśmy do tańszego z nich i postanowiliśmy zostać. Hotel w internecie i folderze wygląda dobrze; 5 pięter, dwie gwiazdki to, tynk trzyma się ścian, to wszystko, czego oczekujemy. Cena jak na
Mołdawie wysoka, 30 euro z łazienką, 15 bez. Warto dodać, że średnia wypłata w Mołdawii to 25 euro, o ile informacje, do których dotarłem podają prawdziwe dane. Oczywiście i ceny i zarobki w stolicach są wyższe, zapewne tak samo jest w Mołdawii. Nasz hotel ma 5 pięter i na każdym kilkadziesiąt pokoi. Większość z nich jednak jest wynajęta firmom. Właściwie to do mieszkania zostało kilka pokoi. Dzięki temu na naszym piętrze za sąsiadów mieliśmy między innymi kosmetyczkę, fryzjera, stomatologa czy ginekologa. Cały hotel stoi na wielkim targowisku. Żeby dojść do wejścia trzeba przedrzeć się przez tłum ludzi i znaleźć drogę w labiryncie setek stoisk z "oryginalną" markową odzieżą. Mieli naprawdę dobrą ofertę dresów adidasa ;) Do tego na całym targu grzmi muzyka, coś jakby turecko-arabski folk w wersji disco.

 W hotelu miła pani powiedziała, że za hotelem jest parking i pan będzie pilnował całą noc za 2 dolary. Chyba jedynymi poza nami turystami była para amerykanów. O ile nas pani w recepcji traktowała raczej przyjaźnie tak jankesom cały czas robiła problemy. Najpierw nie kwapiła się pokazać gdzie mogą wziąć prysznic, potem coś jeszcze a na koniec okazało się, że są w Mołdawii nielegalnie i nie może ich zameldować. W końcu zostali w hotelu, ale na własną odpowiedzialność. Wieczorem wychodzimy poznać trochę bazarowego folkloru. Pani w recepcji wypisuje nam rejestracje twierdząc, że nie można chodzić po mieście bez tego dokumentu i gdyby zatrzymał nas patrol mielibyśmy problemy. Pomyślałem, że może jest przewrażliwiona, ale na mieście przekonałem się, że mogła mieć rację. Po zmierzchu, po ulicach krąży masa patroli. Zazwyczaj to jeden "wyższy" i dwóch szeregowych, ale widzieliśmy też grupy po kilkunastu.

 Jest już ciemno, wszystkie stragany puste a budy zamknięte. Tylko w bazarowych barach kupcy przepijają zyski z całego dnia. Ci, dla których bazar nie był jedynym domem wsiadają do ostatnich busów i odjeżdżają znikając gdzieś w światłach miasta. Cały bazar powoli cichnie i usypia w mroku. Przez okna barów przedziera się światło i
rozjaśnia fragment chodnika, reszta ulicy niknie w ciemnościach. Zjedliśmy w jednym z barów, popiliśmy Mołdawskiego piwa i do pokoju spać.

 Następnego dnia mamy dotrzeć zpowrotem na Ukrainę. Główne mołdawskie drogi są dosyć dobre, tzn. można jechać 120 km/h bez obawy o zawieszenie. Ruch w okolicach miast jest, tzn. nie jest duży, ale występuje, a poza miastami cisza i spokój. Można przejechać kilkadziesiąt kilometrów i spotkać kilka pojazdów. Podczas tego
krótkiego pobytu w Mołdawii zatrzymał mnie każdy, kto miał na sobie mundur. W Kiszyniowie odbywało się to średnio, co drugie skrzyżowanie. Zacząłem się zastanawiać czy to tylko policjanci czy może też inne służby mundurowe: kolejarze, pocztowcy albo górnicy w strojach galowych. Na szczęście nie wmawiali niepopełnionych wykroczeń i kończyło się na kontroli dokumentów. W pewnej chwili zacząłem się zastanawiać czy w ogóle je chować, bo wyciąganie ich zajmowało więcej czasu niż jazda do następnego zatrzymania.

 Na przejściu granicznym bez problemów, oczywiście po odczekaniu swojego przed każdym okienkiem i wypełnieniu jakiś kwitków oraz zebraniu wymaganej ilości pieczątek. Godzinka z małym okładem i żegnamy Mołdawię. Wieczorem dojeżdżamy do Czernivci. Hotel Bukowina - europejski standard, prawie europejskie ceny. Następnego dnia mamy dojechać do Truskawca. Najkrótszą drogą to jakieś 300 km. Trochę mało, wiec postanowiłem jechać trochę naokoło. Problem w tym, że droga, która na mapie jest zaznaczona na brązowo, może być asfaltowa i można jechać 90 km i czasem więcej, ale może też to być dziurawy szuter, pełen kamieni.
Z Czernivci wyjeżdżamy szutrem i walczymy tą materią przez ponad 10 km. Droga ciągnie się wzdłuż rzeki Prut. Przez ten czas nie spotykamy żywej duszy, a nagle za zakrętem zatrzymuje nas patrol milicji. Co tam robili i po co stali nie ma pojęcia. Krótka rozmowa i pocieszyli, że za kilka kilometrów jest asfalt i ma być do końca. Mieli rację, ale tylko częściowo; asfalt był kilkadziesiąt kilometrów, a potem przez ponad 50 znowu teren. Na takim odcinku prędkość spada do 20 km/h. W sumie po 4
godzinach mieliśmy przejechane 150 km i tak przez urozmaicenie drogi zamiast krótkiej trasy jechaliśmy cały dzień i w Truskawcu zameldowaliśmy się po 20. Tuskawiec to znane na Ukrainie uzdrowisko. Pełno drogich sanatoriów, pijalnia wody i ostatni tani hotel w mieście. Z zewnątrz wygląda jak szara betonowy blok z osypującym się tynkiem. Recepcja hotelu to zakratowane okienko, przez którego firanki przebija się światło - jedyne oświetlenie holu. Przypomina to trochę poczekalnię dworca PKP w
Radomsku o 3 w nocy. W holu i na korytarzach czas zatrzymał się na początku lat 70-dziesiątych i wszystko było by ok., gdyby nie remont. Większość pokoi już została odnowiona, łącznie z zamontowaniem klamek na karty magnetyczne. Cena takiego pokoju: 140 zł. Gdybym chciał tyle płacić za nocleg to bym pojechał do Francji. Na szczęście zostało kilka pokoi widniejących w cenniku pod pozycją "do remontu". Cena: 40 zł i to za pokój z łazienką. Przy czym trzeba zaznaczyć, że pobyt w tym pokoju
to przygoda sama w sobie i nigdy bym nie zrezygnował z możliwości jej przeżycia. Stan pokoju, łazienki, łóżek i szafek na długo pozostanie w mojej pamięci i zaznaczam, że wcale nie ironizuję, po prostu lubię takie klimaty. Chyba nie tylko ja, skoro w nocy parę razy ktoś próbował dostać się do naszego pokoju zawzięcie kręcąc swoim kluczem w zamku, ale przykro mi - ten pokój już jest zajęty, znajdź sobie inny.

 Następnego dnia za ostatnie hrywny kupujemy wina i w domu wieczorem tymi winami możemy uczcić kolejną udaną wyprawę na Ukrainę. Widząc zmiany, jakie zauważamy przy kolejnych wyjazdach, być może to ostatni raz. W poszukiwaniu tego, co lubimy trzeba będzie jechać dalej na wschód a Ukraina będzie tylko krajem tranzytowym do "prawdziwych" przygód.

PiotrTDM

Offline licha

  • TDM User
  • KATOWICE
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 33
Odp: Relacja Ukraina & Moldawia
« Odpowiedź #2 dnia: Styczeń 17, 2007, 00:03:40 »
witam!
Piotr ja wszystko rozumiem ale ....po co??? te kontrole , łapówki,  pieczatki,  zmarnowane godziny na upartych mundurowych i kolekcja tynku z odwiedzonych hoteli...naprawdę respect dla ciebie i znajomych:)
licha

jarek

  • Gość
Odp: Relacja Ukraina & Moldawia
« Odpowiedź #3 dnia: Styczeń 30, 2007, 17:20:35 »
witam!
Piotr ja wszystko rozumiem ale ....po co???

Sugerujesz, że nie warto pchać się w tamte rejony? Pytam, bo być może w tym roku sam się zapuszczę na Ukrainę........

Offline Medyk

  • TDM User
  • krak-kat-so
  • 60 km/h
  • **
  • Wiadomości: 87
  • TDM 900 `11 10kkm, czarny typ..
Odp: Relacja Ukraina & Moldawia
« Odpowiedź #4 dnia: Luty 22, 2007, 10:30:46 »
khmmm..
jak by to powiedzieć..
Licha dla mnie jest WYROCZNIĄ.... w sprawach mojego moto...
natomiast czy w wolnej chwili użerać się z ukr milicjantami, czy gonić moto po lesie, czy w końcu sprawdzać wschodnie drogi to tu sam sobie jestem panem..
jeśli ktoś coś widział i podzielił się opinią jak było, to /przynajmniej ja/ mam ochotę sprawdzić jak to będzie kiedy ja tam pojadę...
i dlatego czytam co przeżyli inni co by mnie nic nie zaskoczyło jak tam będę..
howk.. powiedziałem..