cd.
Mołdawia należy do najmniejszych najbiedniejszych państw w Europie i ma jeszcze zbuntowaną republikę. Jeszcze mniejszą i teoretycznie jeszcze biedniejszą. Ciekawe, że to niby państwo, posiadające swój parlament, wojsko, milicje i nawet pieniądze, jest nie uznawane przez żadne państwo na arenie międzynarodowej, co nie przeszkadza mu być największym eksporterem broni. A raczej to wszystko mu pomaga w tego typu interesach. Nie napawa optymizmem świadomość, że gdyby coś się stało i musielibyśmy korzystać z pomocy polskiej ambasady to jest to niemożliwe, gdyż pomoc dyplomatyczna nie sięga na teren zbuntowanej republiki. Do przejechania mamy jakieś 50 km, i na tym odcinku, co jakiś czas jakiś patrol. Zazwyczaj to opancerzony wóz i paru żołnierzy z bronią na ramieniu. Zatrzymuje nas oczywiście każdy z napotkanych. Na szczęście zawsze kończy się na kontroli dokumentów i życzeniu szczęśliwej drogi. Jeden z takich patroli przy głównej drodze nie puszcza nas dalej, tylko każe zawrócić i przejechać przez miasto, za którym będziemy mogli wyjechać z Pridniestrowia. Pech chciał, ze jadąc przez miasto znowu nie zauważam ciągłej i zatrzymuje nas milicja. Najłatwiej byłoby znaleźć tę linię na planach budowy tego ronda niż na asfalcie i tym właśnie próbuję przekonać milicjanta, że miałem prawo jej nie widzieć. Ten jednak bardzo widowiskowo pokazuje, że nie mamy, o czym rozmawiać, że popełniłem straszną zbrodnię, bez kary się nie obejdzie i powinienem być mu wdzięczny jak nie wsadzi mnie do paki. Ja spokojnie obserwując scenę, która moim zdaniem kwalifikowała się do Oskara w kategorii "próby zastraszania turysty przez milicjanta w celu wyrwania jak największej łapówki". Kiedy naprawdę zacząłem myśleć, że bez "sztraftu" nie obejdzie się i za chwilę będę lżejszy o parę węgierskich forintów, między milicjantami nagłe poruszenie. Dlaczego forintów - za chwilę wyjaśnię. Tym czasem milicjanci coś pokrzykują i nerwowo biegają w koło. Za chwile pod posterunkiem z piskiem zatrzymuje się cywilny samochód a z niego wysiada dwóch facetów w mundurach. W między czasie podchodzi do mnie ten, który miał moje prawo jazdy,
wciska mi je i mówi, żebym szybko odjechał. Chwilę trwało zanim schowałem dokumenty i założyłem kask. Tymczasem jeden z przyjezdnych podchodzi do motocykla i zaczyna oglądać, a reszta zaczyna skakać wokół niego. Domyśliłem się, że to szef przyjechał z jakąś kontrolą. Teraz z kamienną twarzą ogląda motocykl, a cała reszta w postawach służalczych, w jednym szeregu wydaje z siebie ohy i ahy zachwytu nad japońską techniką. No skoro sam szef poświęca czas na oglądanie to musi być coś nadwyraz godnego uwagi. Po chwili komandir bez słowa odwraca się na pięcie a reszta jak potulne baranki w półskłonie znikają kolejno za nim za drzwiami posterunku.
Wracając do forintów. Kiedyś ktoś sprzedał mi pomysł na tanią łapówkę. Zaznaczam, że pomysł raczej do wykorzystania za wschodnią granicą, ale kto wie, może i w Polsce ktoś spróbuje. Zaraz, zaraz, co ja za brednie wypisuje - w Polsce nikt nie bierze w łapę. Sytuacja jest taka. Jesteśmy za granicą, zatrzymuje nas milicja i chce "suveniru" w postaci gotówki. Oczywiście najczęściej wołają o euro albo dolary. My spodziewając się takiej sytuacji, mamy przygotowane parę banknotów innej waluty. Forinty są dobre, bo występują w nominałach 100, 200 itd., a ich wartość to śladowe ilości groszy (ich wartość jest mniej więcej równa "dolarom" z Monopolly). Najważniejsze nie dawać od razu, ale po jakimś czasie. Jak funkcjonariusz uparty, pokazujemy portfel i przekonujemy go, że zostało nam tylko te parę banknotów, ale zaznaczamy że takie np. 200 forint to ok 20 euro. Facet nie zna aktualnego kursu, bo kto zna? Jak ktoś jest bardziej bezczelny to może zaryzykować i poprosić o resztę, że niby 20 euro to za dużo za takie wykroczenie. W ten sposób nie dość, że zapłacimy mandat to jeszcze na tym zarobimy. Przyznaje, że sam tego nie próbowałem, ale tylko dlatego, że zapominałem wcześniej przygotować pusty portfel tylko z forintami.
Za miastem kolejna granica. Tym razem pridniestrowsko - mołdawska. Ile było punktów, w których trzeba było pokazać dokumenty nie pamiętam. Na każdym te same pytania, skąd i gdzie. Na jednym chłopaki zobaczyli mapę, o tyle dziwną dla nich, ze nazwy miast były zapisane czcionką łacińską. Uśmiali się czytając coś, co znają w zapisie cyrylicą. W Pridniestrowiu napisy były częściej po rosyjsku, a w Mołdawii częściej po Mołdawsku, a w ogóle to wszyscy rozumieją i po rosyjsku i po mołdawsku i po rumuńsku.
Ostatnie bramka przed wjazdem do Mołdawii była najdziwniejsza. Na jezdni szlaban i paru facetów zatrzymujących każdego, a na poboczu stolik, długi na 3 metry przykryty jakimś suknem. Przy stoliku siedzi 5 facetów, każdy w innym mundurze a na końcu cywil, ale za to z pistoletem przy pasku. Na stoliku przed jednym z mundurowych zeszyt
formaty A3 i wpisują wszystko z paszportu. Taka manualna wersja rejestracji pracy przejścia granicznego. Każdy przejeżdżający staje przed stolikiem jak przed komisją, odpowiada na parę pytań i jak dobrze odpowiada to jedzie dalej a jak nie ... to nie jedzie. Ciekawe co się dzieje jak pada deszcz? Chyba przejście jest wtedy zamknięte. Okazało się, ze na tym przejściu stoją Polacy, korzy tak jak my jadą z Odessy, tyle, że 3 Garbusami. Podchodzę i pytam jak idzie podróż, ale po minie widzę, że nie bardzo. Dziewczyna siedzi ze spuszczoną głową, a na jej twarzy nie widzę już zdenerwowania a raczej kompletne załamanie. Kto wie czy nie ostatnie stadium przed histerią. W tym czasie faceci w bliżej nie określonym miejscu uszczuplają swoje budżety łatając tym samym dziury w budżetach pograniczników. Już 3 godziny próbują przedrzeć się przez Pridniestrowie, czyli godzinę dłużej niż my, ale nas kosztowało to 5 euro i parę zupek w proszku, a oni są biedniejsi o 200 dolarów. Za to bogatsi o sporo przykrych doświadczeń. Pewnie opowiadając swoje przygody wszystkim odradzają powrót tą drogą z Odessy, wspominając jako koszmar i traumę. Jakże inne są moje wspomnienia. Warto o tym pamiętać, kiedy planujemy wyprawy i czytamy opisy innych, którzy byli tam gdzie chcemy jechać. Może miałem więcej szczęścia, a może nie należy sięgać na każde wezwanie do kieszeni. Przed każdym wyjazdem na pewno trzeba dokładnie dowiedzieć się, co jest potrzebne żeby legalnie przejechać granice. Dodatkowo dużo cierpliwości i przyjacielskie nastawienie.
Popołudniu wjeżdżamy do Kiszyniowa - stolicy Mołdawii. Wcześniej znalazłem w ineternecie parę hoteli z przystępnymi cenami. Po małym błądzeniu trafiliśmy do tańszego z nich i postanowiliśmy zostać. Hotel w internecie i folderze wygląda dobrze; 5 pięter, dwie gwiazdki to, tynk trzyma się ścian, to wszystko, czego oczekujemy. Cena jak na
Mołdawie wysoka, 30 euro z łazienką, 15 bez. Warto dodać, że średnia wypłata w Mołdawii to 25 euro, o ile informacje, do których dotarłem podają prawdziwe dane. Oczywiście i ceny i zarobki w stolicach są wyższe, zapewne tak samo jest w Mołdawii. Nasz hotel ma 5 pięter i na każdym kilkadziesiąt pokoi. Większość z nich jednak jest wynajęta firmom. Właściwie to do mieszkania zostało kilka pokoi. Dzięki temu na naszym piętrze za sąsiadów mieliśmy między innymi kosmetyczkę, fryzjera, stomatologa czy ginekologa. Cały hotel stoi na wielkim targowisku. Żeby dojść do wejścia trzeba przedrzeć się przez tłum ludzi i znaleźć drogę w labiryncie setek stoisk z "oryginalną" markową odzieżą. Mieli naprawdę dobrą ofertę dresów adidasa
Do tego na całym targu grzmi muzyka, coś jakby turecko-arabski folk w wersji disco.
W hotelu miła pani powiedziała, że za hotelem jest parking i pan będzie pilnował całą noc za 2 dolary. Chyba jedynymi poza nami turystami była para amerykanów. O ile nas pani w recepcji traktowała raczej przyjaźnie tak jankesom cały czas robiła problemy. Najpierw nie kwapiła się pokazać gdzie mogą wziąć prysznic, potem coś jeszcze a na koniec okazało się, że są w Mołdawii nielegalnie i nie może ich zameldować. W końcu zostali w hotelu, ale na własną odpowiedzialność. Wieczorem wychodzimy poznać trochę bazarowego folkloru. Pani w recepcji wypisuje nam rejestracje twierdząc, że nie można chodzić po mieście bez tego dokumentu i gdyby zatrzymał nas patrol mielibyśmy problemy. Pomyślałem, że może jest przewrażliwiona, ale na mieście przekonałem się, że mogła mieć rację. Po zmierzchu, po ulicach krąży masa patroli. Zazwyczaj to jeden "wyższy" i dwóch szeregowych, ale widzieliśmy też grupy po kilkunastu.
Jest już ciemno, wszystkie stragany puste a budy zamknięte. Tylko w bazarowych barach kupcy przepijają zyski z całego dnia. Ci, dla których bazar nie był jedynym domem wsiadają do ostatnich busów i odjeżdżają znikając gdzieś w światłach miasta. Cały bazar powoli cichnie i usypia w mroku. Przez okna barów przedziera się światło i
rozjaśnia fragment chodnika, reszta ulicy niknie w ciemnościach. Zjedliśmy w jednym z barów, popiliśmy Mołdawskiego piwa i do pokoju spać.
Następnego dnia mamy dotrzeć zpowrotem na Ukrainę. Główne mołdawskie drogi są dosyć dobre, tzn. można jechać 120 km/h bez obawy o zawieszenie. Ruch w okolicach miast jest, tzn. nie jest duży, ale występuje, a poza miastami cisza i spokój. Można przejechać kilkadziesiąt kilometrów i spotkać kilka pojazdów. Podczas tego
krótkiego pobytu w Mołdawii zatrzymał mnie każdy, kto miał na sobie mundur. W Kiszyniowie odbywało się to średnio, co drugie skrzyżowanie. Zacząłem się zastanawiać czy to tylko policjanci czy może też inne służby mundurowe: kolejarze, pocztowcy albo górnicy w strojach galowych. Na szczęście nie wmawiali niepopełnionych wykroczeń i kończyło się na kontroli dokumentów. W pewnej chwili zacząłem się zastanawiać czy w ogóle je chować, bo wyciąganie ich zajmowało więcej czasu niż jazda do następnego zatrzymania.
Na przejściu granicznym bez problemów, oczywiście po odczekaniu swojego przed każdym okienkiem i wypełnieniu jakiś kwitków oraz zebraniu wymaganej ilości pieczątek. Godzinka z małym okładem i żegnamy Mołdawię. Wieczorem dojeżdżamy do Czernivci. Hotel Bukowina - europejski standard, prawie europejskie ceny. Następnego dnia mamy dojechać do Truskawca. Najkrótszą drogą to jakieś 300 km. Trochę mało, wiec postanowiłem jechać trochę naokoło. Problem w tym, że droga, która na mapie jest zaznaczona na brązowo, może być asfaltowa i można jechać 90 km i czasem więcej, ale może też to być dziurawy szuter, pełen kamieni.
Z Czernivci wyjeżdżamy szutrem i walczymy tą materią przez ponad 10 km. Droga ciągnie się wzdłuż rzeki Prut. Przez ten czas nie spotykamy żywej duszy, a nagle za zakrętem zatrzymuje nas patrol milicji. Co tam robili i po co stali nie ma pojęcia. Krótka rozmowa i pocieszyli, że za kilka kilometrów jest asfalt i ma być do końca. Mieli rację, ale tylko częściowo; asfalt był kilkadziesiąt kilometrów, a potem przez ponad 50 znowu teren. Na takim odcinku prędkość spada do 20 km/h. W sumie po 4
godzinach mieliśmy przejechane 150 km i tak przez urozmaicenie drogi zamiast krótkiej trasy jechaliśmy cały dzień i w Truskawcu zameldowaliśmy się po 20. Tuskawiec to znane na Ukrainie uzdrowisko. Pełno drogich sanatoriów, pijalnia wody i ostatni tani hotel w mieście. Z zewnątrz wygląda jak szara betonowy blok z osypującym się tynkiem. Recepcja hotelu to zakratowane okienko, przez którego firanki przebija się światło - jedyne oświetlenie holu. Przypomina to trochę poczekalnię dworca PKP w
Radomsku o 3 w nocy. W holu i na korytarzach czas zatrzymał się na początku lat 70-dziesiątych i wszystko było by ok., gdyby nie remont. Większość pokoi już została odnowiona, łącznie z zamontowaniem klamek na karty magnetyczne. Cena takiego pokoju: 140 zł. Gdybym chciał tyle płacić za nocleg to bym pojechał do Francji. Na szczęście zostało kilka pokoi widniejących w cenniku pod pozycją "do remontu". Cena: 40 zł i to za pokój z łazienką. Przy czym trzeba zaznaczyć, że pobyt w tym pokoju
to przygoda sama w sobie i nigdy bym nie zrezygnował z możliwości jej przeżycia. Stan pokoju, łazienki, łóżek i szafek na długo pozostanie w mojej pamięci i zaznaczam, że wcale nie ironizuję, po prostu lubię takie klimaty. Chyba nie tylko ja, skoro w nocy parę razy ktoś próbował dostać się do naszego pokoju zawzięcie kręcąc swoim kluczem w zamku, ale przykro mi - ten pokój już jest zajęty, znajdź sobie inny.
Następnego dnia za ostatnie hrywny kupujemy wina i w domu wieczorem tymi winami możemy uczcić kolejną udaną wyprawę na Ukrainę. Widząc zmiany, jakie zauważamy przy kolejnych wyjazdach, być może to ostatni raz. W poszukiwaniu tego, co lubimy trzeba będzie jechać dalej na wschód a Ukraina będzie tylko krajem tranzytowym do "prawdziwych" przygód.
PiotrTDM