To i ja zdam relację
Ekipa:Daniel: TDM 3VD z silnikiem 5PS (na gaźnikach
)
Paweł: Suzuki GS 400
Damian: Suzuki SV 650
Ja: TDM 4TX
Dzień 1 (580 km.)Wyjazd do Rumunii rozpoczęliśmy od Mszy w kościele w Grójcu, potem szybkie pakowanie ostatnich rzeczy i po 7 byliśmy już na trasie. Radom, Rzeszów, Barwinek, Vranov (Słowacja nudna niesamowicie, prawie cały czas obszar zabudowany), Nyiregyhaza na Węgrzach. W tym momencie się ściemniło, zatem zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Gdy badaliśmy na stacji mapę w poszukiwaniu campingu Paweł przytomnie machnął do przejeżdżającej V-stromem pary. Joszi i Judit nie dość, że zaprosili nas na nocleg, to jeszcze zrobili grilla z rewelacyjnymi węgierskimi kiełbaskami i lokalnym winem. Zgodnie z powiedzeniem: „Lengyel, Magyar — két jó barát,. együtt harcol s issza borát” jeszcze długo w nocy przy szklance budowaliśmy braterstwo polsko – węgierskie.
Dzień 2 (230 km.)Rano Joszi zaofiarował się odprowadzić nas do Rumunii do Satu Matre, gdzie się pożegnaliśmy. My ruszyliśmy na północ do Sapanty, żeby obejrzeć „wesoły cmentarz”. Oryginalność miejsca robi duże wrażenie, tym bardziej, że w sumie nie jest to skansen – część nagrobków jest współczesna. Z tego, co zdołaliśmy zrozumieć to z przodu wymalowana została profesja zmarłego, z tyłu zaś – często sposób, w jaki sposób odszedł z tego świata (wpadnięcie pod samochód, wojna itp.).
Z Szapanty ruszyliśmy do Sygietu, gdzie zatrzymaliśmy się w byłym więzieniu przerobionym na memoriał antykomunistyczny. Było to jedno z najcięższych miejsc odosobnienia w czasie dyktatury Ceausescu, gdzie dziś pokazana została z jednej strony machina terroru, a z drugiej – droga do wolności. W jedna z sal – cel jest poświęcona Polsce i Solidarności.
Nocleg znaleźliśmy między Sygnetem a Vadu Izei w gospodarstwie agroturystycznym księdza grekokatolickiego. Bardzo sympatyczne miejsce i rodzina, na kolacje zostaliśmy poczęstowani mamałygą i alkoholem o wdzięcznej nazwie „Penicylina” (coś a’la nasz bimber).
Dzień 3 (145 km.)Przed południem zostaliśmy zaproszeni przez naszego gospodarza na odpust w Barszanie z biskupem Vasylem.
Msza trwała 3 godziny, po liturgii zaś cała wieś zgromadziła się przy jednym stole na łące pod cerkwią i zaczęła się wspólna biesiada.
Przekąsiwszy co nieco i z trudem odmówiwszy konsumpcji napojów wysokoprocentowych ruszyliśmy w stronę Surdeszti, do najwyższej na świecie drewnianej cerkwi.
W jedną stronę jechaliśmy drogą nr 18, a z powrotem lokalną przez Cavnic i Budesti, warto się nimi przejechać ze względu na świetne serpentyny i nienajgorszy asfalt. W czasie pokonywania górskich odcinków specjalnych Pawłowi eksplodował ketchup, nie oszczędzając niczego z zawartości kufra.
Dzień 4 (230 km.)Po pożegnaniu z rodziną popa ruszyliśmy w stronę Barszany gdzie zobaczyliśmy piękny prawosławny monastyr,
a następnie do Ieudu, gdzie na cmentarzu znajduje się najstarsza drewniana cerkiew. Cała droga prowadziła wdłuż tradycyjnych bram maramureskich.
Dalsza pojechaliśmy na przełęcz Przesłop, na której znajduje się nowa żelbetonowa cerkiew prawosławna, wątpliwego piękna jak na razie. Za to widoki są bajeczne.
Turlanie się w dół przypominało slalom między dziurami, za które jednak niedogodności zostaliśmy wynagrodzeni drogą nr 17, nowiutką ekspresówką z bajecznymi serpentynami. W lepszych humorach dotarliśmy do Pleszy, jedynej w Rumunii całkowicie polskiej wsi. Zatrzymaliśmy się na nocleg u p. Jadwigi przy sklepie na dole wsi.
Dzień 5 (220 km.)Rano ruszyliśmy do Kaczycy, kolejnej wsi polskiej w Bukowinie, by zwiedzić tamtejszą kopalnię soli zbudowaną ponad 100 lat temu przez polskich górników sprowadzonych to z Bochni. W procesie wypłukiwania soli używano też nafty, więc na dole kopalni panuje nieco specyficzny klimat. Trasa turystyczna ma 500 m. i obejmuje 2 z 3 poziomów kopalni, na których znajdują się kaplica, sala balowa, jeziorko solankowe i boisko.
Z Kaczycy pojechaliśmy Putny, do monastyru fundacji hospodara Stefana, który miał pełnić rolę sanktuarium narodowego, coś jak nasz Wawel.
Dalsza droga to malowane kościoły w Suczewicy
i Moldovicy (warto zwrócić uwagę na malowidło przedstawiające oblężenie Konstantynopola przez Turków)
Po zjechaniu z serpentyn miałem fantazję zaliczyć glebę parkingową i wstając znów się niefortunnie przeważyłem powodując efekt domina z tdmą Daniela
Dzień 6 (180 km.)Dzień zaczęliśmy Mszą w kościele w Pleszy (co ciekawe lokalny ksiądz rumuński nauczył się odprawiać Mszę po polsku) i pojechaliśmy szukać tylnych klocków hamulcowych, które się skończyły Danielowi. W sklepie w Suczawie niestety ich nie było, ale dostaliśmy namiar na kolegę z jakiegoś rumuńskiego motoklubu, który z kolei zadzwonił do innego kolegi i po nitce do kłębka w Targu Neamt, po zwiedzeniu twierdzy Neamtului,
spotkaliśmy się z Michaelem. Ów posiadał co prawda tylko klocki do Kawasaki Ninja, które do tdmy podejść nie chciały, acz w jego warsztacie przełożyliśmy danielowe klocki stronami, co prowizorycznie pomogło. Dostaliśmy też namiar na największy sklep moto w okolicy, dokąd mieliśmy się udać następnego dnia.
Dzień 7 (352 km.) Z samego rana pokonaliśmy w deszczu wąwóz Bicaz, spotykając po drodze polskich goldwingowców, patrzących z pewną zazdrością na zgrabność naszych maszyn.
W Gheorgheni zmieniliśmy danielowi klocki i przez Targu Muresz dojechaliśmy do sympatycznego campingu „Ananas” w Cisnadioarze obok Sybina.
Dzień 8 (408 km.)Po wczorajszych wrażeniach z rozbijania się w deszczu rano zebraliśmy się bez pośpiechu i pojechaliśmy zobaczyć zamek chłopski w Rasznowie. Sama idea jest dość oryginalna, gdyż chłopi sami się organizowali i budowali sobie warownie, w której były zarazem domy jak i miejsca użyteczności publicznej typu szkoła.
Wracając na camping zajechaliśmy zaś do Biertanu, gdzie zwiedziliśmy warowny kościół z czasów saskich
Dzień 9 (210 km.)Transfagaraszan!
Na stacji na początku trasy spotkaliśmy dwóch Szwedów, którzy przeturlali się przez pół Europy, żeby się tędy przejechać i w zasadzie niczym innym nie byli zainteresowani.
Północna strona szosy, którą wjeżdżaliśmy ma niezły asfalt i bezpieczne serpentyny, jest też piękniejsza widokowo od południowej.
Zajazd był już walką z dziurami i wyrwami w asfalcie oraz przeciskaniem się między pełzającymi samochodami. Na pocieszenie w Poienari wdrapaliśmy się do zamku Drakuli (1,5 tyś. schodków
Dzień 10/11 (345 km.)Bladym świtem pognaliśmy z Pitesti autostradą nad Morze Czarne. Po drodze przeciskaliśmy się między wypadkami (kilka pod rząd) i sobotnimi korkami nadmorskimi. Nad morzem ulokowaliśmy się na campingu w imprezowej miejscowości Mamaia obok Konstancy, między dwiema plażowymi dyskotekami. Dzień plażowego restu okazał się potrzebny po dotychczasowym tułaniu się po Rumunii, aczkolwiek więcej niż jednego dnia w klimacie letniej imprezy bym nie wytrzymał, w związku z tym…
Dzień 12/13 (535 km.)postanowiliśmy z Danielem (jako wyposażeni w prawie-że-enduro) pokonać Transalpinę. Po przetoczeniu się w poprzek Rumunii do miejscowości Novaci zaczęliśmy się dzielnie wdrapywać na połoniny. Jako, że zaczęło się ściemniać zatrzymaliśmy się przy bacówce Pietra. Kupiliśmy bryndzę i po obfitej kolacji (nieco nam się zawyżyła norma makaronowa) mieliśmy nadzieję na regenerację sił przed jutrzejszą przygodą. Niestety zatrucie się czymś Daniela uziemiło nas na kolejny dzień przy bacówce. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż po doświadczeniu łupaniny na plaży nieźle odpoczęliśmy w górsko – góralskim otoczeniu. Jedyną perturbacją pobytu były świnki, które pod naszą nieobecność włamały się do przedsionka namiotu i pożarły całe zapasy jedzenia oraz moje mydło biały jeleń
Dzień 14 (505 km.)Po odzyskaniu przez Daniela sił i formy ruszyliśmy na podbój Transalpiny. Podbój okazał się mało skomplikowany, gdyż rząd rumuński, inwestując w turystykę, zrobił z Transalpiny piękną szosę (prawie w całości) z nowiutkim asfaltem i wyprofilowanymi serpentynami. Na szutry trafiliśmy zjeżdżając północną stroną, ale nie stanowiły żadnego problemu dla naszych prawie-że-enduro tdmów.
W Alba Julii spotkaliśmy się z Pawłem i Damianem i przez Węgry (nocleg pod Niregyhazą znów, ale już w małym pensjonacie)(+Tokaj i zakupy winne), Słowację i Polskę...
Dzień 15 (584 km.)
…dotarliśmy do Grójca
Przejechaliśmy w sumie 4450 km., spotykając się z wielką życzliwością i dobrocią Rumunów. Nie było żadnej sytuacji kradzieży czy innego zagrożenia ze strony miejscowych.
Oprócz paciaka Daniela na oleju w serpentynie nic poważnego złego się nie wydarzyło (olej zresztą bywa często porozlewany na rumuńskich drogach).
Paliwo laliśmy na przeróżnych stacjach, od markowych po zagubione na prowincji i nie mieliśmy żadnych problemów z silnikami (po OMV TDMy były najżwawsze).
Kasa – albo karta albo euro, którym można bez problemu płacić zamiast lei. Ja wziąłem dolary i gdzieniegdzie już kręcono nosem.
Przewodnik mieliśmy Bezdroży: "Rumunia. Mozaika w żywych kolorach", z którego byłem bardzo zadowolony, zaś mapęwydawnictwa freytag&berndt, która miehjscami okazywała się mało dokładna.
Podsumowując, widać, że Rumunia dziarsko się rozwija, inwestuje w turystykę i nadgania Europę, przy okazji nie tracąc swojego kolorytu i bezinteresownej dobroci.