5.Obzor-Istanbul 26.06
108747-109273/526Z Obzor wyruszamy zupełnie rano, kiedy jeszcze można mówić o cieniu albo jako tako rześkim powietrzu. Śniadanie z owoców od przydrożnego sprzedawcy zjadamy gdzieś przed Burgas siedząc na falochronie wsłuchani w mijające nas samochody. Ani soczyste, ani smaczne ani świeże może nie są te owoce, ale za to są.
W Bułgarii, nasz GPS nieco zmylił ślad kierując nas do dużego przejścia granicznego w Derekoy zamiast Malko Tarnovo i zanim się zorientowałem, przesuwamy się o kilkadziesiąt km za daleko w stosunku do potrzeb.
20 czy 30km wstecz widnieje na mapie droga w którą trzeba było skręcić chcąc odwiedzić Turcję nieco szybciej. Jest to skrót do niedużego przejścia granicznego w miejscowości Derekoy.
Skrót ten, Wera nazywa od razu …hmmm… lasem śmierci. Choć wydaje się z początku zwykły, to wąska na jedno auto droga z podziurawionego i nierównego asfaltu, niebawem wprowadza nas w klimat iście dramatyczny.
Połamane w połowie swojej wysokości drzewa, jakaś taka cisza kiedy się zatrzymujemy, unosząca się w nieruchawym powietrzu lepka wilgoć, wąwóz tak mało szeroki że motocyklem trzeba było by zawracać na kilka razy, zwisające smętnie suche gałęzie, dziury w drodze zapchane piachem i patykami.
Przez niespełna 40km na tej drodze wymija nas raptem samochód ciężarowy z machającymi ze środka robotnikami (okazuje się że wywożą połamane drzewa), dwa wozy z Cyganami o spojrzeniu mówiącym wiele o charakterze awanturniczym i usposobieniu przyjaznym tylko dla swoich.
My za to wymijamy w tym czasie wspomniane wyżej dziury, robotników wycinających połamane drzewa, zdechłego konia w stanie połowicznego rozkładu z wydętym od gazów brzuchem, (swąd jaki bije od tego znaleziska nie przypomina niczego z tej planety!) tabor Cyganów palących ognisko, bawiące się dzieciaki, które na szczęście chyba nie zdążyły na czas nas zauważyć, konie Cyganów pasące się opodal ogniska i tychże dwa pojazdy przypominające Daczę i Zaporożca. Jak widać po niezałączonych fotografiach, mimo wakacji, nie ma czasu na sesję z autochtonami
W takiej to scenerii, wytelepani i zadziwieni zastanym folklorem dojeżdżam do głównej drogi i świeżego powietrza z domieszką spalin, wiodącej do małej granicy Bułgarsko-Tureckiej.
Bułgar-pogranicznik pyta z rozbrajającą wesołością czy mamy narkotyki albo czy przewozimy alkohol, wspomina też coś o Euro2012 i pyta o pogodę w Varnie, bo tu widać coraz bardziej kłębiące się chmury. Wszystko to z uśmiechem i życzliwością na pulchnej twarzy wytrawnego pogranicznika. Teraz jedziemy po ziemi niczyjej.
Co innego strona Turecka. Tu wszystko załatwia się z powagą i odpowiednim namaszczeniem. Śmiać się mogą tylko urzędnicy i to tylko wyżsi rangą. Tak czytałem.
Przygotowani jesteśmy na długi czas zwiedzania i bieganiny z dokumentami po pieczątki, kontrole, wizy, unikając majfriedów proponujących odpłatną pomoc w załatwianiu formalności wizowych i przepychając się do okienek za pomocą łokci. Tu jednak panuje porządek i ład.
Miły pan w cywilnym ubraniu (inspektor-dyrektor-koordynator) kieruje nas do pierwszego okienka. Teraz już tylko kasa, wizy, policja, pieczątki, kontrola pieczątek, kontrola kontroli pieczątek, wiz i opłat paszportów, dokumentów motocykla, zielona karta i co tam komu do głowy przychodzi. Zadano mi w jednym z pomieszczeń pytanie po angielsku, na które potrafiłem odpowiedzieć tylko YES z niezbyt pewnym uśmiechem. Nie wiem na co się zgodziłem, ale za 35 minut z zegarkiem w ręku jesteśmy legalnie w Turcji.
W tym miejscu chcę zweryfikować pierwszy z mitów, o jakich czytałem przed wyjazdem na stronach różnych podróżników. Wcale nie jest długo, tłoczno, dziko i strasznie. Zgadza się tylko cena wizy: 15Euro od głowy.
Jesteśmy w Turcji. W delektowaniu się nowym i nieznanym, nieznacznie tylko przeszkadza wielki skłębiony cumulonimbus groźnie pomrukując nieopodal.
Oczywiście jak przystało na czasomających motonitów autostradę omijamy zgrabnie jadąc do Istanbulu zwykłą krajówką. Dla motocykla to obojętne, bo Turcy WSZYSTKIE drogi mają jak stół a my przemieszczamy się zawsze tym samym tempem.
Nie obywa się bez zatrzymania przez patrol policji. Człowiek w mundurze zadaje tylko pytanie skąd i dokąd, widzi z daleka paszport i ze szczerym uśmiechem na wąsatej twarzy puszcza nas wolno.
Natura coraz mocniej daje znać o swojej mocy. Teraz z impetem wicher przestawia nas z jednego krańca pasa na drugi. Bagaż dodatkowo służy za żagiel. Tak więc w lekkim pochyleniu, nieco trawersując przy bocznym silnym wietrze, przedzieramy się przez unoszony wichrem pył i kurz na najbliższą stację benzynową.
Stacje benzynowe to tutaj najczęściej spotykane budynki użyteczności publicznej. Są rozstawione średnio co kilka kilometrów, szczególnie blisko miast, miasteczek czy wiosek nawet. Rzedną dopiero na pustkowiach centralnej Turcji ale nie ma siły żeby nie spotkać choć jednej za 20 może 30 km.
Benzyna w Turcji to około 8 złotych za litr. Nie ma stacji samoobsługowych. W dużych miastach każdy pracownik ma swoją specjalną kartę i dopiero po jej przytknięciu do dystrybutora może wpisać swój kod dzięki któremu może zatankować pojazd. Poza miastami odbywa się to mniej restrykcyjnie. Owszem jest drogo, ale ma to swoje plusy. Drogi przelotowe są niemal puste a na każdej stacji do paliwa dodaje się słodką herbatę w dowolnej ilości. Po prostu sadzają człowieka na krześle przed stolikiem i za chwilę ktoś przynosi herbatę w małym, szklanym kieliszku z całą furą cukru na spodku. Nie można odmówić uprzejmości Turkom, choć gdyby benzyna kosztowała tyle u nas, pewnie częstowaliby czymś innym.
Zaczęło się. Jaki kraj takie burze. Niech wystarczy za fakt i potwierdzenie że herbatę, trzeba trzymać w rękach i zakrywać jednocześnie bo od wichury zawartość chce wyskoczyć z tych małych szklaneczek z cienkiego szkła. Wszystko pozostawione luzem, zmyka z prędkością wichru z horyzontu. Motocykl podpieram kolanem no bo herbata. Siekący strumień zimnej wody z hurgotem uderza w zadaszenie stacji benzynowej w tym samym czasie rzeka wody zabiera wszystko co leży luzem, spod dystrybutorów. Szmata, lejek, jakieś papiery, czapka z głowy pracownika stacji, źdźbła trawy, tuman kurzu, folia. To wszystko złączone w jedno stado gna na pobliskie krzaki za rowem a za tym wszystkim goni człowiek bez czapki, rozwijając sporą prędkość wspomagany przez wicher.
Po około 15 minutach sino-czarne niebo nieco traci impet, deszcz pada pionowo. Pierwszy raz od wyjazdu zakładamy ciuchy przeciwdeszczowe, uszczelniamy wszystko co nie lubi wody i ruszamy dalej. Leje tylko 50 km, więc do Istanbulu wjeżdżamy suchym kołem.
Kiedy tylko droga Istanbul Corlu Yolu, (krócej D100), doprowadza nas do miejsca skąd widać morze, zaczyna się nieprzerwany ciąg miejskiej aglomeracji monocentrycznej z głównym ośrodkiem w Istambule właśnie. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że myśląc iż jesteśmy już prawie w centrum, jedziemy do niego jeszcze ponad 80 kilometrów. O ogromie tego molocha niech świadczy to, że cel nasz jest jeszcze kilka kilometrów przed mostem Bosforskim, czyli aglomeracja ma jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po stronie Azjatyckiej.
I tu weryfikujemy netowy mit drugi.
Owszem przedmieścia metropolii ciągną się dziesiątki kilometrów. Owszem jest gęsto od samochodów i jednośladów. Owszem jeżdżą szybko albo i jeszcze szybciej jeśli się tylko da. Ale przecież to jedno z największych miast w tej części świata. Mieszkają tu miliony i muszą się jakoś przemieszczać. Jeżdżą szybko, bo mają do tego cztery szerokie pasy w każdą stronę i pobocze. No i około 19 czasu lokalnego jest duży ruch.
Jednak nieprawdą jest, że nie da się motocyklem przejechać między samochodami. Wystarczy nie mieć szerokich kufrów. Wystarczy włączyć „Warsaw Drive Style” i nic nie stoi na drodze dłużej niż kilka sekund. Korki? Tak, był jeden wielki korek, jednak to przez stłuczkę, którą minęliśmy z łatwością. Po prostu każdy się gapi zamiast jechać. Jak u nas, prawda? Przejeżdżamy to szczęście blacharza w 15 minut.
Wrzawa panuje tak doskonała, że wszystko zlewa się w jeden dźwięk. Poczwórny sznur samochodów zmienia się w żywy, dudniący organizm. Chyba tak właśnie zachowują się ryby w ławicy. Słychać tylko sąsiedni samochód trąbiący z pasa obok. Nikt jednak się nie denerwuje, nie gestykuluje nieprzyjaźnie, nie wyma****e rękoma. Na nas też trąbią… żeby pozdrowić, zapytać skąd jedziemy i dokąd, żeby pokazać, że się nas widzi i ot tak po prostu.
Zgubić też się nie można z GPS`em z w miarę nową mapą. Wystarczy czasem zerknąć na urządzenie. Nam świetnie sprawdza się stary, kupiony w komisie i wysłużony Garmin Nuvi 1340.
Istambuł da się przejechać z łatwością zakładając, że nie jedzie się w samo południe kiedy żar leje się z nieba, pamiętając że trąbienie tutaj ma inne znaczenie i nie targając ze sobą bagażu szerszego od kierownicy tylko możliwie wąskie bambetle. Wtedy jest wręcz ciekawie. Ludzie przyjeżdżający tu z dużych, zatłoczonych miast mają łatwiej, bo są do korków przyzwyczajeni.
Tak sobie obalając te wszystkie mity dojeżdżamy do Hostelu Sindbad.
Hostel usytuowany jest kilkaset metrów od głównych zabytków Istambułu. Haga Sofia, Błękitny Meczet i inne w zasięgu kilku kroków. Skąd ten wybór? Z Internetu. Pochlebne opinie jednak nie odzwierciedlają prawdy zastanej. To jedyne miejsce, o którym czytałem w Necie i z którego korzystamy jako z rekomendowanego noclegu.
Właścicielem jest starszy, nie za wysoki zupełnie łysy pan po 60-tce. Ogorzała cera i bystre oczy w znieruchomiałej i dokładnie ogolonej twarzy, zdradzają nie tureckie pochodzenie. Porusza się powoli i wygląda wtedy jakby ciągnął za sobą jakiś wielki ciężar, przy czym drewniana laska ledwo dotyka ziemi.
Niezależnie od czynności człowiek ten uśmiecha się ciągle do tylko sobie znanych myśli. Ogólnie sprawia wrażenie bardzo uprzejmego, choć negocjacje w sprawie ceny pokoju przebiegają dość burzliwie, co pokazuje, że charakter ma niezłomny albo interes dobrze prosperuje.
Proszę o pokazanie pokoju. Starszy pan wysyła z nami młodego Turka dzierżącego w ręku dwa klucze. Pokój sprawiający lepsze wrażenie jest i tak bardzo mały jak na dwójkę. W zasadzie nadaje się tylko do przespania nocy.
Łazienka niby europejskiego standardu, ale wszystko jest stare i z kamieniem. Okno służące jedynie za wywietrznik jest zabezpieczone starą siatką metalową i powiązanym drutami gruzem. Szyby nie ma. Zza gruzu widać podwórze z budowlanymi śmieciami. Biorąc pod uwagę dobre położenie strategiczne i śniadanie w cenie pokoju, bierzemy to co jest.
Śniadania skromne, złożone ze świeżej bułki, masła w małym pudełku, dżemu, kilku plastrów sera i jednego jajka na twardo. Żeby całe to dobro zjeść, trzeba wejść na dach budynku, bo tam znajduje się stołówka.
Tu nam się podoba. Z czwartego piętra budynku położonego na niewielkim wzniesieniu widać doskonale statki płynące przez cieśninę Bosfor i dachy innych, niżej położonych budowli.
Motocykl stoi na wąziutkim chodniku przy wejściu. Przedtem wjeżdżam tam po kamieniu z brukowanej ulicy, bo jest wysoko. Jest darmowy dostęp do WiFi i komputera. Na tle mnogości wyboru wśród miejsc noclegowych w okolicy, ten jest mimo wszystko słaby.
Cenę wyjściowa 45 Euro za dwójkę ze śniadaniem, ostatecznie ustalamy ze starszym panem na 40 Euro za dobę.
Wieczorem w miasto!
Dla dociekliwych: N41.00370 E028.97302
http://goo.gl/maps/Hr6uJ