Autor Wątek: O złej chmurze, co widok zakryła i o zębatce, co w drodze się skończyła.  (Przeczytany 88686 razy)

0 użytkowników i 5 Gości przegląda ten wątek.

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:
Chciałbym tu opowiedzieć jak spędziłem z Werą wakacje w 2012 roku.
Jest to moje pierwsze publiczne przyznanie się do podróżowania, więc proszę wziąć poprawkę na brak doświadczenia  :roll:
Liczę, że jeśli nie będzie interesująco, to przynajmniej kogoś zainspiruje ten bezwładny zlepek słów, do podróżowania motocyklem. Kogoś kto tak jak ja, myślał jeszcze niedawno że Chorwacja jest na końcu świata :police:

Dla porządku tylko napiszę coś w rodzaju przewodnika:
Każdy dzień zaczyna się nazwą miejscowości skąd ruszamy i miejscowością dokąd dojeżdżamy.
Niżej jest stan licznika (choć nie wiem sam po co   ) i za ukośnikiem przebieg dzienny.
Na samym końcu każdego dnia, wpisałem dokładne dane GPS noclegu a poniżej danych, link do mapki która pokazuje jak jechaliśmy.


Więc tak…

1.Warszawa-Barwnek  22.06
106922-107333/411


Ruszamy spod domu około 8:00. Już w Kozienicach wcinamy pyszne drożdżówki. Nic szczególnego nie dzieje się po drodze. Dopiero między Tylawą a Barwinkiem znajdujemy drogę której nie ma na naszej mapie Polski i spanie na nowo powstałym kempingu za 14 zł staje się rzeczywistością. Jego niezaprzeczalną zaletą jest to że jest pierwszy na naszej drodze i wokół jest tak inaczej niż w domu.

Dla dociekliwych: N49.47253 E021.7133
http://goo.gl/maps/R9keo



2.Barwinek-Vata de Jos (na dziko) 23.06
107333-107824/491

Przepełnieni zapałem, suszymy namiot z rosy w pierwszych promieniach słońca. Jest rześko i pachnąco.

Przed granicą ze Słowacją kupujemy za drobne wodę i napoje energetyzujące, choć nie wiem po co. Chyba żeby nie wozić ze sobą bilonu krajowego.
Słowacja to przede wszystkim góry. Droga mija, ale nie bez małej przygody. Rozwiązał się pas mocujący prawy worek i majta się dopóki nie zatrzymuje nas jakiś dobry człowiek, pewnie tuż przed tym jak pas wkręciłby się w tylne koło…
Mogłoby być nieciekawie… Nigdy za mało staranności w pakowaniu!
Na Węgrzech kupuję winetę na stacji benzynowej za 1470ft na pięć dni i jedzenie w sklepie. Na szczęście jest samoobsługowy, więc moja mowa w tym języku ograniczyła się do migowego i pokazania karty bankomatowej.
Kilka kilometrów przed granicą z Rumunią, GPS wyprowadza nas w pole. Dosłownie w pole.

Nie sądziłem że TDM`ka zapakowana po niebo może tyle w takich warunkach i to na szosowych oponach.
Nie ma fotografii z tego miejsca ale jest trochę straszno, trochę zabawnie.
Jedziemy przez te wszystkie niedogodności aż do niespodziewanie wyłaniającego się zza krzaków asfaltu. Skręcamy w lewo a tu granica z Rumunią. Mały włos i nawet nie wiedzielibyśmy że jesteśmy w Rumunii.
Na granicy wymieniam 50E na 199 RON. Taki jest przelicznik.
Na początek znajomości z RON, tankuję benzynę do TDM`ki i kupujemy sobie po lodzie.
Jadąc ze słońcem świecącym coraz niżej w plecy, znajdujemy świetne miejsce przy drodze na rozstawienie obozu.

Tak oto przy krzakach osłaniających nas od drogi, na rżysku rozbijamy namiot z widokiem na pola i góry majaczące w oddali. Kończymy dzień myjąc się w wodzie z plastikowej butelki.
Dla dociekliwych: N46.20006 E022.59161
http://goo.gl/maps/c97D



3.Vata de Jos-Knezha 24.06
107824-108313/489

Wygrzebawszy się z krzaków, otrząsnąwszy namiot z masy winniczków, które zarządziły w nocy inwazję, znów pełni animuszu ruszamy na poszukiwanie jedzenia.

Daleko nie ujeżdżamy. Polowanie kończy się na parkingu Lidla przy wózkach na zakupy.

Zadowoliwszy się bułkami z jogurtem, nie zwróciwszy niczyjej uwagi jedziemy dalej w świat.
Kawa, sok, 7Days itd. Te wszystkie zdrowe i pożywne dobra, zwiedzają nasze żołądki, żebyśmy mogli dojechać do Transalpiny.
Transalpina to zwyczajowa nazwa drogi krajowej DN67C pełnej zakrętów pnącej się w górę na 2145m do przełęczy Urdele. Do 2010 jeszcze offroudowa mieszanina piachu, błota, kamieni i dziur, teraz szczyci się asfaltem jak stół do gry w bilard i może nią przejechać nawet posiadacz bolidu F1. Można tu od starszej pani z taboretu kupić różne gatunki sera białego z mleka od krowy, kozy albo owcy. My też próbujemy. Najważniejsze żeby dobra te jeść leżąc na soczystej i czysto-zielonej wysokogórskiej odmianie trawy z widokiem na panoramę doliny, wdychając czyste i rześkie nawet jak na tą porę roku powietrze. Zastanawiające, że tak blisko domu jest to przepiękne miejsce a dopiero teraz tu jesteśmy.








Kiedy tak sobie leniwie przekąszamy ser łapiąc promienie słońca, olbrzymi, szary, zimny i wilgotny jak psi nos twór z impetem wręcz przesłania nam widok na drogę którą mamy właśnie zamiar jechać.

Chmura wielkości góry na której jesteśmy zasłania już niemal wszystko. Zbieramy się w lekkim pośpiechu, ale to na nic. W przeciągu minut widoczność zmniejsza się do dwóch metrów.


Samochody jadące z naprzeciwka na wszystkich włączonych światłach widać dopiero z trzech metrów. Zimna wilgoć wnętrza chmury wkrada się pod ubranie i wytrwale topi nasze morale. Wiem z doświadczenia że takie zjawisko może trwać dziesięć minut albo kilka godzin.  W końcu jednak pękam i jedziemy dalej. Prędkość 10km/h.
Wszystko trwa około 20 minut, ale to wystarczy żeby jadąc w tym mleku ominąć najpiękniejszą część Transalpiny.

Urdele skrywa zazdrośnie swe wdzięki przed nami. Tuż za przełęczą, zaczyna padać lodowaty deszcz z gradem które wspólnie wyganiają nas na sam dół tego zaczarowanego miejsca. Tylko konie na hali jakby zastygłe w bezruchu czekają na coś cierpliwie.
Wszystko rozmyło się i rozwiało dopiero kiedy mokrzy i na w pół zamarznięci zjeżdżamy do miejscowości w dolinie. Zimno i lodowaty deszcz szybko zamieniają się miejscem z ostrym światłem słońca. Teraz  ono suszy asfalt i nasze ciuchy w ekspresowym tempie.
Przy drodze, gdzieś na prowincji Wera kupuje pomidory. Może nie są zbyt imponujące wielkością, ale ten smak… Są okrutnie kwaśne…
Koniec końców, bez przeszkód dojeżdżamy do promu a ten przewożąc całe stado TIRów, przewozi i nas na drugą stronę Dunaju za 9 Euro.






Czas zajmuje nam pewien kierowca z kraju nad Wisłą, całą drogę przekrzykując maszynę warczącą obok. Przekonuje nas z niemałą wiarą w swoje słowa, graniczącą z pewnością, że po nocy na dziko, powinniśmy zostać przynajmniej okradzeni, jeśli nie zjedzeni na kolację przez krwiopijczych, agresywnych autochtonów. Opowiadam jak to się stało,że jednak żyjemy. Ta miła pogawędka kończy się dopiero na drugim brzegu rzeki i w drugim kraju.
Bułgaria. Nieco marudząc w porcie nad rozłożoną mapą, zasilam portfel w gotówkę w najbliższym bankomacie, do którego wiedzie nas dwóch policjantów w białym radiowozie zaczepionych wcześniej. Zmierzcha. Z kieszeniami wypchanymi gotówką ruszamy dalej.
Droga prosta, mało dziur, po bokach widoczne w reflektorze krzaki i tak aż do Knezha. Tutaj tankujemy. Karta nie działa na stacji, druga też nie chce oddać swojej zawartości do czytnika, więc gotówka. Na szczęście i na hotel stojący nieopodal wystarcza to, co wyrwałem z bankomatu w porcie.
I tak oto kończymy późnym wieczorem w hotelu o niezłej kondycji i wyglądzie z wygodnymi łóżkami, klimatyzacją i groźnie zwisającym ze ściany telewizorem. W środku pachnie nowością. Nikt z obsługi nie zna ludzkiego języka. W pokoju jest działająca klimatyzacja, TV Sat i czysta łazienka. Standard europejski.
Kąpiel, pranie bielizny, spać.

W tej kolejności kończymy dzień, chociaż TDM`ka nie stoi na tradycyjnym parkingu strzeżonym. Stoi całą noc przed hotelem pilnowana przez atrapę kamery przemysłowej i zapewnienia ochroniarza o jego nadprzyrodzonych mocach ochronnych. Parking bez bramy, bez ogrodzenia, szlabanu czy budy dla psa nawet. Ot miejsce pod ścianą przy ulicy.

Dla dociekliwych: N43.49323 E024.07886
http://goo.gl/maps/QyJFr
« Ostatnia zmiana: Sierpień 06, 2016, 10:32:16 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

4.Knezha-Obzor 25.06
108313-108747/434

Trochę martwiąc się o motocykl schodzimy na śniadanie, do którego trzeba dopłacić, ale niewiele. Stoi.



Pałaszujemy coś w rodzaju zapiekanej bułki z serem i warzywami. Po śniadaniu w drogę. Droga długo nie trwa. Wera przysypia sprawdzając swoim kaskiem wytrzymałość mojego. Stop na stacji i kaaaawa. Najwyraźniej pomaga, bo Wera dostaje zupełnej głupawki, za to już nie śpi.
Ruszamy, silnikiem motocykla przekrzykując spazmy i salwy śmiechu Wery. Dziwne jakieś teraz te dzieci.



Bułgaria to kraina słoneczników i słońca.






I tak oto w kilka godzin dojeżdżamy do obiadu. Zatrzymujemy się przy dobrze rokującym zajeździe. Obiad przy drodze ma kilka plusów. Jeśli jest dużo ludzi, jest świeżo i smacznie a czasem dużo i tanio. Poza tym, przy drodze jest blisko. Nie trzeba odnajdywać się wśród budynków, wybierać, czytać i sprawdzać. Po prostu z drogi łatwo zobaczyć kto się zatrzymał i w jakiej ilości. Można też nakarmić przydrożnego psa.



No i w końcu można motocykl postawić w cieniu, bo takie przydrożne knajpy zawsze są otoczone albo drzewami, albo wysoką ścianą. W tym przypadku sprawdzają się wszystkie przewidywania. Dania kuchni rumuńskiej są pokazane na obrazkach razem z cenami. Jest dużo, smacznie i jest pies do nakarmienia. Na dodatek można zapłacić kartą.
Po obiedzie tankowanie TDM`ki i dalej w drogę. W sumie niedaleko, bo kilka kilometrów od dzisiejszej mety.
O Obzor, bo tu się zatrzymujemy można napisać wiele. Wspomnę tylko że leży nad Morzem Czarnym, między Warną a Burgas. Podobno to małe miasteczko ma zaledwie 2 tyś mieszkańców i najwięcej dni słonecznych w roku z całej Bułgarii. To dla tego, kiedy się tu jest ma się wrażenie że trafiło się na hałaśliwy bazar z ludźmi ubranymi tylko w stroje kąpielowe.



Główna przelotowa ulica Obzor jest z każdej strony zastawiona straganami z biżuterią plastikową, zegarkami z Chin, ręcznikami i strojami kąpielowymi w kolorach spławika, maskami do nurkowania, paciorkami, chemią gospodarczą, kosmetykami do opalania i po opalaniu, klapkami, podkoszulkami z logo różnych firm, pamiątkami z napisem Obzor, budkami z wszelkim jedzeniem i papierosami.






Między tym dobrem stoją lodówki z lodami na kulki a pomiędzy nimi ludzie z tabliczkami z ofertą najmu pokoi w wielu językach. Wszystkiego dopełnia grupa ludzi przebranych za Apaczy z Arizony, grających na rynku muzykę na swoich piszczałkach i bębenku, gdzie też sprzedają swoje płyty a wtóruje im muzyka dobywająca się z okolicznych gęsto postawionych restauracji i pubów.






Wisienką na torcie są stoiska artystów od zmywalnych tatuaży i plecenia fantazyjnych warkoczy, gdzie szurnięci rodzice mogą uszczęśliwić swoje pociechy za kilkadziesiąt BGN, odmieniając je nie do poznania. To wieczorem.



Są też papugi z którymi można zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie...



Całą dobę czekają tu na turystów ekskluzywne hotele, kwatery w nowych budynkach nad samym morzem i jedno zadbane pole namiotowe.



Piaszczysta plaża zachęca do wyszukania sobie skrawka wolnego miejsca nawet kosztem wąchania rozgrzanych cielsk wysmarowanych wszelkimi olejkami i filtrami. W tym sezonie dominuje zapach migdałów, lawendy i pobliskiej pizzerii. Wśród opalających się ludzi wydzielone jest miejsce z wypożyczalnią skuterów wodnych, banana i koła na które w szalonym tępie ciągnie motorówka powodując wieczorem zakwasy w ramionach i bóle gardła od krzyków.



Samo morze jest ciepłe jak zupa Gesslerowej z dodatkiem przyprawy Kamis. Pływa tu prócz ludzi, małych rybek i ślimaków również wiele odmian torebek foliowych, papierków, koreczków, niedopałków czy kawałków zaginionych klapek. Resztę zastanych tu atrakcji pominę milczeniem. Milczeniem i ciszą, których tu tak niewiele…
Uwaga! Na focie poniżej nie ma żadnego członka wyprawy!  :deadbandit:



Noc zastaje nas na wspomnianym wyżej, wypasionym, rzadkim w Bułgarii, kameralnym kempingu z podlewaną i strzyżoną trawą. I jest nawet cicho. Kemping położony około 300m od plaży i może 200m od centrum miasteczka. Czysto i schludnie. Trawa jak na Stadionie Narodowym. Można spać w domku, przyczepie albo w namiocie. Wokół dużo zieleni.  Wysokie ogrodzenie. Bez obaw można zostawić wszystkie rzeczy idąc na plażę.



Szefowa prowadzi też restaurację, więc jest szansa na zaproszenie w to miejsce. Czyste sanitariaty zachęcają do ablucji. Cena: 10 Euro za 2 osoby, namiot, motocykl. Kiedy Wera prowadzi walkę z prysznicem, ja zaznajamiam się z pewnym Bułgarem, z którym zupełnie nie mogliśmy się dogadać.
Zupełny brak powiązania zasłyszanych słów w tutejszym języku z pamięcią podręczną w mojej głowie, połączony z odwrotnym niż u nas gestem na przytakiwanie lub zaprzeczenie, dyskredytuje nas zupełnie jako rozmówców. Efekt jest taki, że dostaję od Bułgara na pamiątkę drewniany malowany talerzyk z napisem Bulgaria. W zamian za to pożyczam mu Muggę na komary, za co ewidentnie jest bardzo wdzięczny.
Z naszej rozmowy wynika tylko tyle, że człowiek ten mieszka tu w przyczepie, bo pracuje daleko poza domem jako kierowca. Kiedy Wera wraca z kąpieli idziemy tradycyjnie już na pyszne lody i popatrzeć na kolorowy asortyment rozstawiony na całej niemal długości ulicy aż do rynku.

Dla dociekliwych: N42.82425 E027.87953
http://goo.gl/maps/DlNLg
« Ostatnia zmiana: Maj 12, 2013, 22:15:33 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

5.Obzor-Istanbul 26.06
108747-109273/526


Z Obzor wyruszamy zupełnie rano, kiedy jeszcze można mówić o cieniu albo jako tako rześkim powietrzu. Śniadanie z owoców od przydrożnego sprzedawcy zjadamy gdzieś przed Burgas siedząc na falochronie wsłuchani w mijające nas samochody.  Ani soczyste, ani smaczne ani świeże może nie są te owoce, ale za to są.



W Bułgarii, nasz GPS nieco zmylił ślad kierując nas do dużego przejścia granicznego w Derekoy zamiast Malko Tarnovo i zanim się zorientowałem, przesuwamy się o kilkadziesiąt km za daleko w stosunku do potrzeb.



20 czy 30km wstecz widnieje na mapie droga w którą trzeba było skręcić chcąc odwiedzić Turcję nieco szybciej. Jest to skrót do niedużego przejścia granicznego w miejscowości Derekoy.
Skrót ten, Wera nazywa od razu …hmmm… lasem śmierci. Choć wydaje się z początku zwykły, to wąska na jedno auto droga z podziurawionego i nierównego asfaltu, niebawem wprowadza nas w klimat iście dramatyczny.



Połamane w połowie swojej wysokości drzewa, jakaś taka cisza kiedy się zatrzymujemy, unosząca się w nieruchawym powietrzu lepka wilgoć, wąwóz tak mało szeroki że motocyklem trzeba było by zawracać na kilka razy, zwisające smętnie suche gałęzie, dziury w drodze zapchane piachem i patykami.



Przez niespełna 40km na tej drodze wymija nas raptem samochód ciężarowy z machającymi ze środka robotnikami (okazuje się że wywożą połamane drzewa), dwa wozy z Cyganami o spojrzeniu mówiącym wiele o charakterze awanturniczym i usposobieniu przyjaznym tylko dla swoich.



My za to wymijamy w tym czasie wspomniane wyżej dziury, robotników wycinających połamane drzewa, zdechłego konia w stanie połowicznego rozkładu z wydętym od gazów brzuchem, (swąd jaki bije od tego znaleziska nie przypomina niczego z tej planety!) tabor Cyganów palących ognisko, bawiące się dzieciaki, które na szczęście chyba nie zdążyły na czas nas zauważyć, konie Cyganów pasące się opodal ogniska i tychże dwa pojazdy przypominające Daczę i Zaporożca. Jak widać po niezałączonych fotografiach, mimo wakacji, nie ma czasu na sesję z autochtonami  8)



W takiej to scenerii, wytelepani i zadziwieni zastanym folklorem dojeżdżam do głównej drogi i świeżego powietrza z domieszką spalin, wiodącej do małej granicy Bułgarsko-Tureckiej.



Bułgar-pogranicznik pyta z rozbrajającą wesołością czy mamy narkotyki albo czy przewozimy alkohol, wspomina też coś o Euro2012 i pyta o pogodę w Varnie, bo tu widać coraz bardziej kłębiące się chmury. Wszystko to z uśmiechem i życzliwością na pulchnej twarzy wytrawnego pogranicznika. Teraz jedziemy po ziemi niczyjej.
Co innego strona Turecka. Tu wszystko załatwia się z powagą i odpowiednim namaszczeniem. Śmiać się mogą tylko urzędnicy i to tylko wyżsi rangą. Tak czytałem.



Przygotowani jesteśmy na długi czas zwiedzania i bieganiny z dokumentami po pieczątki, kontrole, wizy, unikając majfriedów proponujących odpłatną pomoc w załatwianiu formalności wizowych i przepychając się do okienek za pomocą łokci. Tu jednak panuje porządek i ład.
Miły pan w cywilnym ubraniu (inspektor-dyrektor-koordynator) kieruje nas do pierwszego okienka. Teraz już tylko kasa, wizy, policja, pieczątki, kontrola pieczątek, kontrola kontroli pieczątek, wiz i opłat paszportów, dokumentów motocykla, zielona karta i co tam komu do głowy przychodzi. Zadano mi w jednym z pomieszczeń pytanie po angielsku, na które potrafiłem odpowiedzieć tylko YES z niezbyt pewnym uśmiechem. Nie wiem na co się zgodziłem, ale za 35 minut z zegarkiem w ręku jesteśmy legalnie w Turcji.
W tym miejscu chcę zweryfikować pierwszy z mitów, o jakich czytałem przed wyjazdem na stronach różnych podróżników. Wcale nie jest długo, tłoczno, dziko i strasznie. Zgadza się tylko cena wizy: 15Euro od głowy.
Jesteśmy w Turcji. W delektowaniu się nowym i nieznanym, nieznacznie tylko przeszkadza wielki skłębiony cumulonimbus groźnie pomrukując nieopodal.

Oczywiście jak przystało na czasomających motonitów autostradę omijamy zgrabnie jadąc do Istanbulu zwykłą krajówką. Dla motocykla to obojętne, bo Turcy WSZYSTKIE drogi mają jak stół a my przemieszczamy się zawsze tym samym tempem.
Nie obywa się bez zatrzymania przez patrol policji. Człowiek w mundurze zadaje tylko pytanie skąd i dokąd, widzi z daleka paszport i ze szczerym uśmiechem na wąsatej twarzy puszcza nas wolno.
Natura coraz mocniej daje znać o swojej mocy. Teraz z impetem wicher przestawia nas z jednego krańca pasa na drugi. Bagaż dodatkowo służy za żagiel. Tak więc w lekkim pochyleniu, nieco trawersując przy bocznym silnym wietrze, przedzieramy się przez unoszony wichrem pył i kurz na najbliższą stację benzynową.

Stacje benzynowe to tutaj najczęściej spotykane budynki użyteczności publicznej.  Są rozstawione średnio co kilka kilometrów, szczególnie blisko miast, miasteczek czy wiosek nawet. Rzedną dopiero na pustkowiach centralnej Turcji ale nie ma siły żeby nie spotkać choć jednej za 20 może 30 km.
Benzyna w Turcji to około 8 złotych za litr. Nie ma stacji samoobsługowych. W dużych miastach każdy pracownik ma swoją specjalną kartę i dopiero po jej przytknięciu do dystrybutora może wpisać swój kod dzięki któremu może zatankować pojazd. Poza miastami odbywa się to mniej restrykcyjnie. Owszem jest drogo, ale ma to swoje plusy. Drogi przelotowe są niemal puste a na każdej stacji do paliwa dodaje się słodką herbatę w dowolnej ilości. Po prostu sadzają człowieka na krześle przed stolikiem i za chwilę ktoś przynosi herbatę w małym, szklanym kieliszku z całą furą cukru na spodku. Nie można odmówić uprzejmości Turkom, choć gdyby benzyna kosztowała tyle u nas, pewnie częstowaliby czymś innym.

Zaczęło się. Jaki kraj takie burze. Niech wystarczy za fakt i potwierdzenie że herbatę, trzeba trzymać w rękach i zakrywać jednocześnie bo od wichury zawartość chce wyskoczyć z tych małych szklaneczek z cienkiego szkła. Wszystko pozostawione luzem, zmyka z prędkością wichru z horyzontu. Motocykl podpieram kolanem no bo herbata. Siekący strumień zimnej wody z hurgotem uderza w zadaszenie stacji benzynowej w tym samym czasie rzeka wody zabiera wszystko co leży luzem, spod dystrybutorów. Szmata, lejek, jakieś papiery, czapka z głowy pracownika stacji, źdźbła trawy, tuman kurzu, folia. To wszystko złączone w jedno stado gna na pobliskie krzaki za rowem a za tym wszystkim goni człowiek bez czapki, rozwijając sporą prędkość wspomagany przez wicher.
Po około 15 minutach sino-czarne niebo nieco traci impet, deszcz pada pionowo. Pierwszy raz od wyjazdu zakładamy ciuchy przeciwdeszczowe, uszczelniamy wszystko co nie lubi wody i ruszamy dalej. Leje tylko 50 km, więc do Istanbulu wjeżdżamy suchym kołem.

Kiedy tylko droga Istanbul Corlu Yolu, (krócej D100), doprowadza nas do miejsca skąd widać morze, zaczyna się nieprzerwany ciąg miejskiej aglomeracji monocentrycznej z głównym ośrodkiem w Istambule właśnie. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że myśląc iż jesteśmy już prawie w centrum, jedziemy do niego jeszcze ponad 80 kilometrów. O ogromie tego molocha niech świadczy to, że cel nasz jest jeszcze kilka kilometrów przed mostem Bosforskim, czyli aglomeracja ma jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po stronie Azjatyckiej.
I tu weryfikujemy netowy mit drugi.
Owszem przedmieścia metropolii ciągną się dziesiątki kilometrów. Owszem jest gęsto od samochodów i jednośladów. Owszem jeżdżą szybko albo i jeszcze szybciej jeśli się tylko da. Ale przecież to jedno z największych miast w tej części świata. Mieszkają tu miliony i muszą się jakoś przemieszczać. Jeżdżą szybko, bo mają do tego cztery szerokie pasy w każdą stronę i pobocze. No i około 19 czasu lokalnego jest duży ruch.
Jednak nieprawdą jest, że nie da się motocyklem przejechać między samochodami. Wystarczy nie mieć szerokich kufrów. Wystarczy włączyć „Warsaw Drive Style” i nic nie stoi na drodze dłużej niż kilka sekund. Korki? Tak, był jeden wielki korek, jednak to przez stłuczkę, którą minęliśmy z łatwością. Po prostu każdy się gapi zamiast jechać. Jak u nas, prawda? Przejeżdżamy to szczęście blacharza w 15 minut.
Wrzawa panuje tak doskonała, że wszystko zlewa się w jeden dźwięk. Poczwórny sznur samochodów zmienia się w żywy, dudniący organizm. Chyba tak właśnie zachowują się ryby w ławicy. Słychać tylko sąsiedni samochód trąbiący z pasa obok. Nikt jednak się nie denerwuje, nie gestykuluje nieprzyjaźnie, nie wyma****e rękoma. Na nas też trąbią… żeby pozdrowić, zapytać skąd jedziemy i dokąd, żeby pokazać, że się nas widzi i ot tak po prostu.
Zgubić też się nie można z GPS`em z w miarę nową mapą. Wystarczy czasem zerknąć na urządzenie. Nam świetnie sprawdza się stary, kupiony w komisie i wysłużony Garmin Nuvi 1340.
Istambuł da się przejechać z łatwością zakładając, że nie jedzie się w samo południe kiedy żar leje się z nieba, pamiętając że trąbienie tutaj ma inne znaczenie i nie targając ze sobą bagażu szerszego od kierownicy tylko możliwie wąskie bambetle. Wtedy jest wręcz ciekawie. Ludzie przyjeżdżający tu z dużych, zatłoczonych miast mają łatwiej, bo są do korków przyzwyczajeni.
Tak sobie obalając te wszystkie mity dojeżdżamy do Hostelu Sindbad.

Hostel usytuowany jest kilkaset metrów od głównych zabytków Istambułu. Haga Sofia, Błękitny Meczet i inne w zasięgu kilku kroków. Skąd ten wybór? Z Internetu. Pochlebne opinie jednak nie odzwierciedlają prawdy zastanej. To jedyne miejsce, o którym czytałem w Necie i z którego korzystamy jako z rekomendowanego noclegu.
Właścicielem jest starszy, nie za wysoki zupełnie łysy pan po 60-tce. Ogorzała cera i bystre oczy w znieruchomiałej i dokładnie ogolonej twarzy, zdradzają nie tureckie pochodzenie. Porusza się powoli i wygląda wtedy jakby ciągnął za sobą jakiś wielki ciężar, przy czym drewniana laska ledwo dotyka ziemi.
Niezależnie od czynności człowiek ten uśmiecha się ciągle do tylko sobie znanych myśli. Ogólnie sprawia wrażenie bardzo uprzejmego, choć negocjacje w sprawie ceny pokoju przebiegają dość burzliwie, co pokazuje, że charakter ma niezłomny albo interes dobrze prosperuje.

Proszę o pokazanie pokoju. Starszy pan wysyła z nami młodego Turka dzierżącego w ręku dwa klucze. Pokój sprawiający lepsze wrażenie jest i tak bardzo mały jak na dwójkę. W zasadzie nadaje się tylko do przespania nocy.








Łazienka niby europejskiego standardu, ale wszystko jest stare i z kamieniem. Okno służące jedynie za wywietrznik jest zabezpieczone starą siatką metalową i powiązanym drutami gruzem. Szyby nie ma. Zza gruzu widać podwórze z budowlanymi śmieciami. Biorąc pod uwagę dobre położenie strategiczne i śniadanie w cenie pokoju, bierzemy to co jest.
Śniadania skromne, złożone ze świeżej bułki, masła w małym pudełku, dżemu, kilku plastrów sera i jednego jajka na twardo. Żeby całe to dobro zjeść, trzeba wejść na dach budynku, bo tam znajduje się stołówka.
Tu nam się podoba. Z czwartego piętra budynku położonego na niewielkim wzniesieniu widać doskonale statki płynące przez cieśninę Bosfor i dachy innych, niżej położonych budowli.



Motocykl stoi na wąziutkim chodniku przy wejściu. Przedtem wjeżdżam tam po kamieniu z brukowanej ulicy, bo jest wysoko. Jest darmowy dostęp do WiFi i komputera. Na tle mnogości wyboru wśród miejsc noclegowych w okolicy, ten jest mimo wszystko słaby.
Cenę wyjściowa 45 Euro za dwójkę ze śniadaniem, ostatecznie ustalamy ze starszym panem na 40 Euro za dobę.
Wieczorem w miasto!







Dla dociekliwych: N41.00370 E028.97302
http://goo.gl/maps/Hr6uJ
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

6/7.Istanbul-Istambul 27.06
0km


Śniadanie na dachu z widokiem na panoramę Bosforu i znów w miasto...





Że Istanbul oferuje zabytki i rozrywkę każdy wie.



Oglądając jednak tylko grafikę w Google albo fotografie znajomych, nie ma się pojęcia o ogromie najważniejszych budowli, woni fajek wodnych dochodzącej z palarni, hałasu i pozornego chaosu panującego na wielkim placu blisko największych atrakcji.







Kaskada barwnie ubranych ludzi przelewa się we wszystkie strony, każdy coś mówi, gestykuluje w swoim języku.





Jedni sprzedają wyciskane pomarańcze, zimne pocięte w księżyce kawałki arbuzów, pocztówki, pamiątki, korale, suknie, chusty, nakrycia głowy, karty pamięci do aparatów i baterie z walizki, inni zachęcają turystów do przejażdżki po cieśninie turystyczną łodzią, do wynajęcia przewodnika po mieście albo samochodu.



Hotele mają swoich przedstawicieli a w kiosku można kupić zimną wodę. Można też przysiąść w jednej z wielu kawiarenek, zjeść kebap i wypić kawę.









Nas namówił na wycieczkę statkiem po Cieśninie Bosfor jeden z młodych ludzi na placu. Wygląda to tak, że kupuje się bilety u pana z tablicą stojącego na placu. Wpisuje się w bilet swoje nazwisko i czeka aż uzbiera się minimalna opłacalna ilość ludzi, lub odpowiednia godzina wypłynięcia. Zbiera nas w stadko zażywny Turek w średnim wieku i dziarsko krocząc przed siebie nawołuje wszystkich podnosząc jednocześnie rękę z reklamą jego firmy. Jest nas kilkanaście osób i wszyscy przedzieramy się między samochodami przez wąskie uliczki do małej przystani z pływającym pomostem.

Wąską kładką przedostajemy się na statek i zajmujemy ławki przy burtach.
Sama wycieczka ma trwać trzy godziny, jednak zostaje skrócona do dwóch. Nasz przewodnik mówiący po angielsku bardziej zajmuje się młodymi dziewczynami niż opowieścią o zapewne wzniosłej historii miejsc, które mijamy po drodze.





Zimny wiatr rwie szaty na wszystkich a słońce nie ogrzewa wcale tak jak można by się spodziewać. Popłynąć warto, ale tylko raz i może z innym, mniej naładowanym testosteronem przewodnikiem.















Prócz zabytków widać też inne oblicze Stambułu.









Koty są tu ogólnie poważane





Wygłodzeni po trudach rejsu, zaglądamy do jednej z restauracji. Jest naprawdę smacznie a nawet wytwornie. Tu zajadamy kebap w wersji exclusive, popijając słodką herbatę aż do północy leniąc się w wygodnych, wyściełanych poduchami sofach.









Łazęgowanie, oglądanie, wycieczka statkiem, restauracja, gapienie się na ludzi, drobne zakupy, kebaby, śmichy chichy



Wera nawet chciała coś dorobić na obczyźnie...




 ...i o północy spać. Ogólnie komercja, ale w dobrym wydaniu. Trochę egzotyki, trochę naciągania i targów. Mrowie turystów takich jak my i różnych osobliwości. Cały świat w pigułce. Wszystkie kultury w jednym miejscu. Cała drabina społeczna.









"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Batman

  • chory ale natchniony
  • TDM User
  • Trzcianka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 770
    • Batmanistyczne motocyklowe podroże
Niezła wyprawa :)
Pisz dalej, dobrze idzie :)
www.moto-batman.pl - już nie tylko o moto :)

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

8.Istanbul-Asagi Akpinar (Asagiakpinar) 28.06
109273-109862/589

Śniadanie na dachu z ciekawym widokiem, pakowanie, pożegnania z Wery nowymi znajomymi z Korei.



, z kotem miejscowym



 i z pająkiem zza szafy
...iiii … TDM zepchnięta w tył z chodnika nie chce odpalić…!!!
Po milisekundzie już mam trzech pomocników do pchania motocykla pod górę tyłem. Soro są, zdejmuję bagaż i pchamy. Pierwsza próba odpalenia „na pych” nieudana. Opona ślizga się po bruku, kiedy wskakuję na siedzenie puszczając sprzęgło na drugim biegu. Pchamy motocykl znów pod górę dwa razy wyżej a ja, zlany potem już planuję wynajem lawety do granicy i transport do kraju.
Rozpęd, HOP na kanapę i jednocześnie puściłem sprzęgło znów na dwójce. Pudło. Drugie odpalenie nieudane. Czarnowidzenie już, już szufladę otwiera w zwojach mózgowych, już linę szykuję do uwieszenia reszty wyprawy, już się wyprawa chowa za złością i tupaniem aż niespodziewanie dosłownie przybiega człowiek z pudłem starych zardzewiałych narzędzi i mówi z uśmiechem wspomagając się rękoma że… naprawimy.

Naiwność tej sceny i niepoprawny optymizm uśmiechniętego Turka powaliła mój chwilowy prawiepesymizm na łopatki. Starter wciąż tylko cyka a rozrusznik nie kręci. Ostatkiem sił wpycham z pomocą przypadkowych pomocników motocykl na samą górę i puszczam się w dół na luzie. To około 50 metrów sporego spadku. Czekam do ostatniej chwili. Jestem tuż przed poprzeczną ulicą rozpędzony do około 30km/h. Teraz trójka, sprzęgło, HOP na kanapę i puszczam sprzęgło. Coś tam drgnęło, coś przeskoczyło, chrobotnęło. Coś by może chciało, ale znów porażka. Koło ślizga się na bruku a motocykl milczy. Silnik nawet raz nie obrócił. Klapa.



W ostatnim akcie desperacji, przepełniony świadomością, że słabo może być z naprawami tutaj, naciskam starter i stał się cud. Motocykl zakręcił, ale palić nie chce. Jest dobrze. Aaa… rezerwa bo stoimy w dół a mało paliwa…
Dalej już wiadomo. Motocykl odpala i możemy się jeszcze raz pakować. Stopień zagrożenia spadł do minimum, gały na miejsce, oddech i płuca na miejsce, porządek w głowie, kontrolki na zielono, bagaż na miejsce, Wera na tył i w drogę.
Niebieskie pudełko z zardzewiałymi narzędziami zostaje na miejscu nienaruszone. Niebo znów jest błękitne, droga prosta, myśli jasne. Turcy są bardzo pomocni i właśnie po raz pierwszy się to sprawdziło.

1 wniosek: Nie odpalać motocykla na biegu z wciśniętym sprzęgłem cofając go jednocześnie, bo w konstrukcji z poprzedniego wieku może się rozrusznik zawiesić.
2 wniosek: W Turcji zawsze można liczyć na pomoc, każdy znajdzie na to czas da z siebie to co może żeby pomóc.
Na umowną Azjatycką część Istambułu i Turcji wjeżdżamy przez dwa mosty w tym jeden płatny i autostradę, również z bramkami.



I na moście Bosforskim i na autostradzie (a może to obwodnica prowadząca przez miasto) niektóre bramki były otwarte z jakiegoś powodu na stałe.



Powoli, rozglądając się za człowiekiem od opłat czy kolczatką na asfalcie albo znakiem STOP, przejeżdżamy niezatrzymywani przez nikogo, bez alarmu, karabinów, pościgu i policji. Ot po prostu. Wszędzie opisywanej jako niezbędnej karty z kredytem na odcinki płatne też nie mamy.



Po wielu kilometrach przyjemnej podróży z porannymi przygodami, skręcamy w pięknym młody zagajnik na bezludziu, nieopodal drogi. W miarę upływu czasu staje się jasne, że świecił nam będzie tylko księżyc tej nocy a warkot samochodów, światła wiosek, zastąpią nocne ptaszyska i wszędobylskie świetliki.
Zapach lasu, nagrzanej słońcem ściółki wymieszany z chłodem zacienionej polanki, przycichający świergot ptaków, milknące wraz z zachodem słońca cykady i długie cienie drzew znikające w ciemności nocy, usypiają i nas.





Dla dociekliwych: N41.33658 E034.78770
http://goo.gl/maps/NPwHg
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

9.Asagi Akpinar (Asagiakpinar) -Findikli 29.06
109862-110599/737

O piątej rano miejscowego czasu, budzą nas głośne nawoływania muezina. Za chwilę odzywa się inny z innej strony i uderza w tą samą nutę. Teraz słychać już trzy głosy. Po kilku sekundach już kwartet islamistów zapełnia każdą część tej ziemi wykrzykując swoje adhan*.
To jednak nie pustkowie. 



Wokół są wioski i mieszkają w nich ludzie. Piękny poranek zachęca do czynów a kiszki wtórują mu grając marsza z głodu.



W najbliższym miasteczku Wera kupuje świeżą bułkę prosto z piekarni i serek topiony w sklepie spożywczym. Ja czekam przy motocyklu obserwując ludzi czekających na busiki zabierające ich prawdopodobnie gdzieś do pracy.









Wszystkie kupione dobra jemy za miastem, przy strumieniu płynącym wzdłuż szosy, popijając wodą z butelki i zaśmiewając się z niewiadomo czego. Nieczęsto mijający nas kierowcy machają i trąbią, pozdrawiając nas serdecznie a słońce topi serek topiony.



Po śniadaniu w drogę.



Gdzieś tam tankowanie, słodka herbata do tego tankowania jak to mają w zwyczaju Turcy, znów tankowanie, znów herbata, droga, droga, droga…





Chcąc zaspokoić popołudniowy głód, zatrzymujemy się przy w ostatniej chwili zauważonej piekarni. Zrobiwszy zakupy, zabieramy się do pałaszowania słodkich bułek z pysznym nadzieniem. Zauważywszy to, właściciel piekarni zaprasza nas do stojącego w cieniu budynku białego, plastikowego stołu, krzyknął coś na bawiące się dzieci a te już za chwilę niosły krzesła. Sam zniknął w drzwiach swojego zakładu i za chwilę widzimy go niosącego zroszoną butelkę lodowatej wody i dwie szklanki. Tego właśnie potrzeba w 35-cio stopniowym upale.

Obok nas, siedząc na ziemi, starsze roześmiane panie tłuką kamieniami orzechy laskowe. Między nimi leży już spora sterta orzechów bez łupin. Jedna z pań, śmiesznie kląska ustami na Werę, która siedzi tyłem. Za kilka chwil Wera siedzi już między paniami rechocząc ze śmiechu i pomagając nieudolnie w pracy a ja zajadam to, co łuskają.



To niesamowite jak otwarci są ci ludzie. Najedzeni do syta, z orzechami na drogę, żegnamy się z ludźmi, których widzimy być może pierwszy i ostatni raz jak z przyjaciółmi, (mimo że nie rozumiemy się nawzajem) i jedziemy dalej.

Wieczorem sadzamy udręczone tyłki w przypadkowo zauważonym z drogi hotelu „Rize”. Nie jest to zwykły hotel. Jest położony nad morzem a okna wychodzą na drogę krajową. Od morza dzieli nas tylko sześć pasów asfaltu przedzielone wysepką, wał z potężnych kamieni i betonowa zapora chroniąca hotel i drogę przed zalaniem w czasie sztormu.





W pokoju z łatwością można by założyć salę biologiczną. W szczególności ze specjalnościami: mykologia, entomologia, parazytologia. Z tych trzech nieśmiale prezentowały się tylko owady wystawiając z zaciekawieniem swoje czułki z różnych wilgotnych kryjówek, sidingu na ścianach i mebli pamiętających czasy Kemala Ataturka.



Reszta prezentowała się w całej okazałości poprzez czarne naloty na suficie, zacieki na oberwanych firankach i obcego pochodzenia plamy na ścianach. Wprawdzie pościel wydaje się być świeża na tle ekosystemu otaczającego nas, ale dla spokoju tutejszych mieszkańców, po ostrożnej kąpieli pod na w pół działającym prysznicem zasypiamy we własnych śpiworach.



Czy coś powłaziło w nas przez nosy i usta podczas snu… chyba się prędko nie dowiemy. Motocykl zaparkowany przed hotelem bez żadnego zabezpieczenia sam się pilnował całą noc, co chwila niepokojony ciekawskim dotykiem kierowców taksówek tu pracujących.



To jedno z najcudaczniejszych miejsc, w jakim można spać. Wytargowana cena za dwójkę 100TRY czyli około 42Euro.
Hotel przy drodze w Findikli zostaje jeszcze na długo przedmiotem moich rozważań… czy dobrze zrobiłem nie szczepiąc nas przeciwko wszystkiemu co możliwe przed wyjazdem... Jałowych rozważań.

*(wezwanie do modlitwy).

Dla dociekliwych: 41.273178,41.142018 tfu, na psa urok!
http://goo.gl/maps/9eyzo
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline andrew

  • TDM User
  • Chorzów
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 24
Pieknie Panie. Czekam na reszte !!

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

10.Findikli-Ubisa 30.06
110599-110999/400


Rano, po słabowatym śniadaniu i przyglądaniu się parom schodzącym do restauracji, po wnioskach i przemyśleniach na temat nierządnego prowadzenia się niektórych niewiast w tym kraju, czmychamy na równą, czystą i prostą asfaltową drogę turecką ku Gruzji.



Do granicy z Gruzją zostało niewiele i tyle też tam jedziemy. Turcy na granicy pieczętują, pytają, oglądają i sprawdzają papiery, piszą w komputerach i zeszytach co się da. Gruzini nie. Tu piękna pani o czarnych oczach wielkich jak spodki i długich jeszcze czarniejszych włosach patrzy w paszporty, coś tam wpisuje do komputera, kieruje na nas kamerę i pokazując błyszczące śnieżną bielą zęby szczerze i zupełnie nieformalnie wita nas po rosyjsku i angielsku żebyśmy na pewno zrozumieli. Można się zakochać bez pamięci.

Cała operacja, łącznie ze stroną turecką trwa nie dłużej jak godzinę i to tylko ze względu na kolejkę.  Proporcje czekania Turcja-Gruzja to 90%-9%. 1% to przepychanie motocykla i rozmówki z celnikami o naszej podróży.
Tuż za granicą wymieniam trochę twardej waluty w kantorze na gruzińskie Lari.
Pierwsze wrażenie...





A że mamy już za co, to i kawę w Batumi pijemy przy deptaku, i obiad jemy porządny nieopodal fortecy na wsi i motocykl tankujemy bez lęków budżetowych.



Batumi















Gruzja to przede wszystkim Mercedesy ale czasem i Audi się trafi.





Jest też plan. Mamy zamiar pojechać tam gdzie ktoś już był i wskazał to miejsce na mapie podając współrzędne w Necie. Wodospady, zieleń i natura.
Przywołuję współrzędne z pamięci Garmina i jedziemy.





Kończy się nasze poszukiwanie wodospadów na drodze z luźnego kamienia, zdziwionej starszej kobiecie, która na pewno widziała motocykl po raz pierwszy w życiu, opuszczonych domostwach i upale sięgającym w najgłębsze ostępy ludzkiego organizmu.
Po raz kolejny wieści z Netu są nieprzydatne. Zamieniamy więc miejsce z Netu na widoczną gołym okiem, pięknie położoną i starą cerkiew z prawdziwym brodatym popem, zawodzącymi śpiewem kobietami ubranymi w czarne suknie i tajemniczą studnię zarośniętą w środku czymś jak bluszcz.















Choć nie przepadamy za zabytkami sakralnymi, to miejsce ma w sobie wiele magii i jest pięknie położone na wzgórzu z widokiem na okolice.
Nie wchodzę do cerkwi. Po raz pierwszy w historii moich butów przeszkadza mi ich trzeszczenie. Na pewno przerwałbym śpiewy matron, więc po rozpoznaniu wszelkich zabudowań z zewnątrz, ruszamy dalej przed siebie.



Piękna widokowo droga prowadzi nas wzdłuż szeroko rozlanej rzeki Kwirila, której to płaskie i trawiaste brzegi i bezkresna przestrzeń aż zapraszają na biwak i nocleg. Jest na to jednak za wcześnie.

Dopiero teraz, kiedy droga zaczyna wcinać się w góry staje się jasne, że tutaj tak łatwo nie będzie z miejscem do spania. Rzeka owszem jest, ale kilka do kilkudziesięciu metrów niżej niż by się chciało. Dopiero po dłuższym czasie wypatrujemy zjazd nad trawiasty brzeg rwącego potoku o wdzięcznej nazwie Dzirula.





I dobrze. Namiot, kolacja, podglądanie świetlików, tysiące gwiazd nad nami, wieczorne pogadanki, karty, mycie i spać.



W nocy budzi mnie gadanie w obcym, ale podobnym do rosyjskiego języku. To kilku Gruzinów przyszło zapewne zaciekawieni motocyklem i namiotem. Rozmawiają głośno, śmieją się i w końcu zaspokoiwszy ciekawość idą w swoją stronę. Nawet nie musiałem wychylać się z namiotu.

Dla dociekliwych: N42.10807 E043.24921
http://goo.gl/maps/QIQb
« Ostatnia zmiana: Maj 14, 2013, 00:18:09 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

11.Ubisa-Kazbegi 01.07
110999-111316/317


Budzi nas deszcz.







Pada chyba raczej dla obudzenia, bo za godzinę słońce rozpędza chmury i rozświetla wszystko wokół.



Myjemy w rzece siebie i zamuszone kaski.



Jemy resztę sera , popijamy kawą, pakujemy się. Przyszła do nas nawet świnka popatrzeć czy nie zostawimy nic dobrego dla niej.  Sielanka.





Dziś po raz pierwszy dolewam olej tam gdzie go zaczyna brakować.





W pierwszej kolejności do silnika po niespełna 3700km i w drugiej do olejarki łańcucha. Trwa to około 20minut.
Mamy też małą awarię poszycia kanapy. To chyba starość.



W tym czasie, niewiedzieć skąd, przybywa do nas dwóch starszych dżentelmenów w szykownym pojeździe i proponują jedzenie.



Pytają czy potrzebujemy czegoś czy wszystko w porządku. Oczywiście wszystko mamy, ale ci nalegają żeby z nimi pójść na drugą stronę ulicy, tam stoją drzewa owocowe, to sobie pojemy.
Ponieważ jestem zajęty i nie mam weny na chodzenie po drzewach, jeden z panów przynosi kawałek drzewa wiśniowego wraz z wiśniami Weronice. Drugi natomiast całą garść śliwek. I tak kilka razy.
Ja leję olej, Wera objada się kwaskowatymi owocami a starsi panowie donoszą co chwila nowe zdobycze. Wciąż wyprowadza mnie z równowagi ta zwyczajna, ludzka i bezinteresowna dobroć ludzi.
Ponieważ same owoce nie są w stanie zaspokoić głodu, po operacji olejowej i pożegnaniu przemiłych panów zatrzymujemy się na wielkie żarcie w takich okolicznościach.





Przy drodze stoi drewniana budka z otwartymi drzwiczkami. Na drzwiczkach od wewnętrznej strony w poprzek przybita jest deska a na niej postawione w rzędzie, złocą się nieregularnie okrągłe placki chlebowe. Są w dwóch wariantach. Na słodko i na normalnie.



Bierzemy na słodko.



Kiedy my robimy interesy, zza swojego rękawa wyraźnie onieśmielony chłopak w wieku może 10 lat próbuje trzasnąć zdjęcie TDM`ce. Ośmielam go nieco i już ma fotkę w telefonie TDM`ki zapakowanej pod sufit i jeszcze siebie na niej.  Kiedy odjeżdżamy, chłopak macha dumnie telefonem na pożegnanie a mama-sprzedawczyni na dowidzenia uśmiecha się, połyskując złotymi zębami na całą okolicę. Pycha.

W dobrych nastrojach dojeżdżamy do jednego z obowiązkowych do zobaczenia miejsc w Gruzji.
Żeby tak łatwo nie było, jedziemy wcale nie oczywistą drogą omijając Gori.  Wzdłuż drogi ciągnie się coś w rodzaju akweduktu dostarczającego wodę do wodopoju na pastwisku albo może do domostw.  Zatrzymujemy się żeby popatrzeć w ciszy na ten obraz i nasycić się przyrodą, wyprostować kości. W tym czasie w odstępie kilku minut przejeżdżają dwa samochody. Za każdym razem kierowcy zatrzymują się i pytają czy w czymś trzeba pomóc.







Szutrowa droga prowadzi nas przez małe, zapomniane wioski, gdzie czasem nawet nie widać ani jednego słupa z nawet cienkim kablem od prądu.



Na małych poletkach pracują ludzie.



Rzeka okresowa.















Jesteśmy już blisko.



Uplistsikhe, niedaleko Gori, to starożytne i jedno z najstarszych miast w Gruzji. Jest wykute w skale nad rzeką Mtkvari. To zabytek z listy Światowego Dziedzictwa UNESCO, jednak za wejście pobierana jest drobna tylko opłata.
Dojeżdżamy do Uplistsikhe. Motocykl zostawiamy wśród kilkunastu maszyn z … Polski. Pierwszy raz spotykamy na swojej drodze rodaków. Kupujemy bilety w nowoczesnym budynku i idziemy pod górę.



















Kiedyś było to miasto, twierdza i schronienie ludzi. Teraz mieszkają tu jaszczurki.













Nie jest łatwo dostać się do wyjścia.



A to spotkana na miejscu drużyna z naszej ojczyzny.



Po przeglądzie jaskiń, krótkiej pogadance z kolegami posuwamy się naprzód.











Jedziemy Gruzińską Drogą Wojenną do Cminda Sameba, klasztoru i właściwie wizytówki Gruzji. Wprawdzie chmury i lekki opad ostrzegają nas żeby się przygotować na to i owo ale kto by się tam wsłuchiwał w szepczący rozsądek przy takich pięknych okolicznościach przyrody.











Serpentyny z asfaltu wynoszą nas dość wysoko i chmury widzimy z bliska. Świat mienił się kolorami tęczy, zieleń rzucała w oczy a woda z deszczu roziskrzyła to wszystko dla nas...



...aż w pewnym momencie… wszystkie te cuda znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki za ścianą wilgoci, deszczu ze śniegiem, lodowatego wiatru i kałuż wielkości małego stawu.





Na dodatek pojawiają się ciężarówki mozolnie wspinają się pod górę, nieudolnie omijając dziury mieszczące ich koła po oś. Przetaczając się przez rozpadliny i dziury w drodze pozbawionej nawierzchni asfaltowej, czasem szorują podwoziem naczepy, przeraźliwie skrzypiąc. Ciemność i plucha przywodzi na myśl tylko smutny listopad z deszczem i śniegiem w roli głównej. Temperatura spada z 30 do około 5 stopni. Jedziemy przygotowani tylko na upał.





Czuję jak Wera drży z zimna i w wyobraźni słyszę jak szczękają jej zęby. Woda już pod rękawicami, kurtkami i resztą. Razem z zimnem wdziera się w każdą szczelinę ubrania przeszywając mrożącym chłodem.  Wszystko zimne i mokre jak w centrali rybnej.
Dochodzi do momentu kiedy bardziej opłaca się zatrzymać i ubrać niż brnąć coraz wyżej i dalej. Zatrzymuję motocykl blisko pobocza w jak się zdaje najpłytszym miejscu. Otwieram wór z ciuchami i na wyścigi ubieramy się w co popadnie.

Na ten widok zatrzymuje się Azer w terenówce i usilnie chce nam pomagać mimo szczerej odmowy. Chyba po prostu zobaczył zamarznięte łzy skostniałej jak szkielet dinozaura Weroniki i mnie w podkoszulku grzebiącego w tobołku.
Niecodzienny w końcu to widok podczas załamania pogody w górach Kaukazu przy takiej temperaturze. Po krótkiej rozmowie z Azerem jedziemy dalej przed siebie mimo krzyczącego coś przeciwnego rozsądku. Oczywiście jako przykładny i odpowiedzialny rodzic, obiecuję Werze że to już niedaleko a jeśli daleko to zawrócimy i tak co kilkaset metrów, choć sam nie wierzę w to co mówię.
Moje słowo honoru i cześć ojcowską ratuje tunel. Zamknięty dla ruchu samochodowego latem, wpuszcza nas do środka i tu z jego ciemnościami na plecach doubieramy się i doszczelniamy. Weronice zalecam bieganie z przysiadami, pajacowanie i rozgrzawszy się za kilka minut znów jest jak nowa. Tylko sine dłonie i czerwony nos wskazują na niedawną tragedię gospodarki cieplnej organizmu.





Widok z tunelu.



Z podpinkami, membranami, polarami na grzbietach wyjeżdżamy z tunelu w dalszą drogę, teraz już bez obawy o padający śnieg i inne przeciwności. Jak można się domyśleć, za dosłownie dwa, może trzy kilometry wygląda słońce i znów można cieszyć się lipcowym ciepłem. Szczególnie, kiedy jest się ubranym jak na Syberię.

Wszystkie te trudności pozwalają nam cieszyć się na dwójnasób. Kiedy przejeżdżamy w końcu przez to zimne piekło i kiedy oczom naszym ukazuje się dolina z pociętymi światłem słońca połoninami jak z pocztówki.
Tak to właśnie dojeżdżamy do wioski Kazbegi.

Zatrzymuję się na rozstaju dróg i w tym samym momencie zatrzymuje się biała Lada Niva z oklejonymi na czarno szybami (przednia też) Wysiada z niej człowiek i bez ogródek proponuje nocleg u siebie w domu niedaleko stąd. Po krótkiej „sprzeczce” o sumę jego zarobku, lokujemy się w zimnym jak niedawna przełęcz, ale miłym w oglądzie pokoju z dwoma wielkimi łóżkami i bojlerem w łazience zasilanym z gniazdka i wtyczki połączonych czerwonym plastrem.



Tutaj też poznajemy przemiłych rodaków tak samo jak my spragnionych piękna Kaukazu. Tyle że oni przylecieli do Tibilisi samolotem i dojechali tu wynajętym w stolicy samochodem. Jak widać wszystkie drogi prowadzą do Gruzji.
Gadu gadu, herbatka, kolacja przy stole (a jakże), mnóstwo śmiechu, opowieści do późnego wieczora i spać.

Dla dociekliwych: N42.65984 E044.63881
http://goo.gl/maps/FjgLY
« Ostatnia zmiana: Maj 15, 2013, 21:44:17 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

12.Kazbegi-Sarigiukh 02.07
111316-111614/298


Chcąc dostać się pieszo lub wjechać w okolice klasztoru sławnego na cały świat, wstajemy po 6 rano. Niebawem nocne, deszczowe chmury rozstępują się i naszym oczom objawia się widok, dla którego jechaliśmy tyle kilometrów.



Klasztor Cminda Sameba. Ale że …a z resztą. Dzieli nas tylko kilkaset metrów przewyższenia to postanawiam, że TDM`ka wjedzie na górę z nami.





Żeby było łatwiej, większość bagażu zostaje u naszego gospodarza.



Błoga nieświadomość rzuca nas na kamienie większe i mniejsze, błoto po wczorajszych deszczach, piach który zdążył wyschnąć i co tam jeszcze można znaleźć na leśno-górskiej drodze. Wszystkie te czynniki podstępem zrzucają mnie z motocykla. Za mało gazu, duża wysokość, większy od innych kamień, brak doświadczenia i nieuwaga, przechylają szalę zwycięstwa na korzyść grawitacji.



Wera z gracją zsiada w locie z motocykla, ja puszczając kierownicę turlam się na odległość trzech fikołków a motocykl upada z impetem na drogę ześlizgując się po kamieniach z nierówności. Złamany podnóżek, wypluta odpowietrzeniem benzyna i niewidocznie nadpęknięte mocowanie lewej owiewki, które dopiero za kilka tysięcy kilometrów da znać o sobie w spektakularny sposób. To tyle jeśli chodzi o straty w sprzęcie. Wera się chichra, ja czyszczę z błota od fikołków. Reszta drogi pod górę przebiega już tak jak chcę.



Widok jaki czeka na każdego kto tu przyjdzie albo przyjedzie jest nieopisywalny. I niech taki pozostanie, bo każde, choćby najbardziej wymyślne słowa są nieodpowiednie do urokliwości tego miejsca, jego zapachu i gry kolorów.

















Po tak wspaniałej uczcie dla ducha zjeżdżamy na dół po resztę bagaży i pożegnawszy się z kim trzeba jedziemy sprawdzić co dziś czeka na przełęczy.











Po drodze zaskakuje nas wszystko to, co wczoraj było skryte za zasłoną z chmur deszczowych. Z żalem opuszczamy malowniczo położoną wioskę Kazbegi i jej skarb.

















Ten człowiek wygląda jakby był tam od zarania dziejów.





Na pierwszy rzut oka tego nie widać ale w tej rozpadlinie śnieżnej stoi krowa.



A tu reszta towarzystwa.







Tego miejsca wczoraj nawet nie zauważyliśmy.









Przy każdym wartym uwagi miejscu, zawsze jest ktoś przedsiębiorczy.





Jedziemy dalej.



W drodze powrotnej, jakże innej niż wczoraj, choć to to samo miejsce, zatrzymujemy się w znanym chyba wszystkim punkcie widokowym. Wczoraj było to i niemożliwe, bo niewidoczne i bezsensowne, bo to w końcu punkt widokowy a nic nie było widać.







Zapiera dech...







Wciąż nie możemy rozbujać się żeby wyjechać z tego malowniczego miejsca. Tym razem spotykamy Polaków na dwóch Hondach AT i jednym Dnieprze z koszem z silnikiem od BMW. Jadą tędy do dawnych  republik radzieckich.





Z prawdziwą przyjemnością pogadaliśmy w końcu bez gdukania, zacinania się, zastanawiania i dobierania słów ze skromnego słownika rosyjskiego albo angielskiego. Zostaliśmy też obdarowani kartą do płacenia za autostrady w Turcji, bo chłopaki już nie będą tamtędy wracać. Karta ta przysłuży się w przyszłości nie tylko nam.

Ruszamy. Droga z dziurawego szutru po kilku kilometrach zamienia się w asfaltowy komfort.



Przemierzając wsie Gruzińskie, omijając wygrzewające się na drodze krowy, mosty i mostki zastawione owcami, przebijając się przez nowoczesne i bogate Tibilisi, kierujemy się w stronę granicy z Armenią. Przed granicą zatrzymujemy się w Marneuli na tankowanie motocykla i zakupy na kolację. Pieczywa nie ma.











W Bagratashen jest najdalej na wschód wysunięta granica z Gruzji a Armenią. Gruzja wypuszcza nas ze swych granic szybko i bez kolejki. Na granicy Armenii sznur samochodów, żołnierze i krótka kolejka po wizy. Motocykl stawiam na poboczu według polecenia żołnierza. Idę po wizę. Wspólnie z Werą wypełniamy deklaracje. Na szczęście jest też po angielsku. Żołnierz w okienku czyta dokument, przepisuje dane do komputera, każe dopisać datę i coś jeszcze a potem żąda pieniędzy.

Przed nas wpycha się para podstarzałych Anglików, szybko załatwiają formalności i znikają w następnej kolejce. Pogranicznik  nie chce ani Euro ani Dolarów i pokazuje palcem na bankomat. Za wizy płaci się w tutejszej walucie. Obie kosztują 6000 AMD, czyli około 30 złotych. Idę do maszyny, we wszelkie szpary wciskam swoją kartę, ale niczego nowego nie wnosi to do naszego położenia. Dopiero po głębszym namyśle, dochodzę do wniosku że to nie bankomat. Po jeszcze dłuższym namyśle wiem z całą pewnością, że to maszyna-kantor.

Wsuwam dwa banknoty po 10 Euro, wciskam AMD i za chwilę mam w ręku 10400 AMD.
Teraz wizy lądują wklejone w paszporty i już stoję z dokumentami motocykla w następnym okienku. Tutaj proste pytanie o kolor markę i możemy wjechać do Armenii. Cała operacja trwa około pół godziny.
Nikt nie chce ani międzynarodowego prawa jazdy ani zielonej karty ani osobistego ubezpieczenia.

Przy okazji pogranicznik z absolutną powagą zapewnia nas po zapytaniu, że nocować w jego kraju pod namiotem można wszędzie, bo ludzie są tu przyjaźni i a jego kraj bezpieczny.

Armenia to raj dla motocyklisty. Można swobodnie poruszać się po całym kraju, wszędzie są góry przyprawiające pięknem o zawrót głowy, drogi są kręte a ludzie przyjaźnie nastawieni i ciekawi. Jedynie obszar graniczny z Azerbejdżanem jasno pokazuje, że bywa tu niespokojnie. Mijamy opuszczone domy z kamienia z zapadniętym dachem po bombardowaniu albo zwaloną ścianą od pocisku artyleryjskiego. Te ziejące czarną pustką wytłuczonych okien szkielety domów są jednocześnie i przestrogą i pomnikiem.
Wojna zniszczyła budynki, które teraz mocno kontrastują z zielonym krajobrazem łąk porastających góry, za którymi właśnie chowa się słońce, ale też wygania ludzi pragnących spokoju na koniec świata. Po nich pozostaje tylko pustka.



Azerbejdżan nie próżnuje, bo wszystko tu nie wygląda na historyczną zaszłość a raczej na świeże rany.
W Baghanis leżącym przy drodze M16, Wera kupuje pieczywo w formie prześcieradła. Jest tak duże, że swobodnie mogłoby służyć za tropik do małego namiotu. Jedziemy do całkowitego zachodu słońca.
Biorąc słowa pogranicznika zupełnie serio, rozbijamy namiot u kogoś na skoszonej łące pod wielkim, starym orzechem.





Jesteśmy tak blisko granicy, że w zasadzie szpilką od namiotu można by rzucić do Azerbejdżanu. Wera chcąc zintegrować się z naturą, siada na stogu wysuszonego, pachnącego siana zamiast pomagać przy rozkładaniu namiotu. Niestety długo tam nie siedzi, bo zielone, małe pająki obłażą ją całą i z piskiem i oklepując się po całym ciele biega w kółko aż do ostatniego pająka na niej.



Na kolację pasztet z Polski z prześcieradłem. Smakuje niczym frykasy z „Bazyliszka” na Starym Mieście w Warszawie. Idziemy spać, wsłu****ąc się w nocne życie łąki.
Nocą ktoś jeździ samochodem po polu, ale jak nam to nie przeszkadza, tak i ludzie w samochodzie się nie czepiają.

Dla dociekliwych: N41.03688 E045.12907
http://goo.gl/maps/UxkZ8
« Ostatnia zmiana: Maj 15, 2013, 21:48:58 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

13.Sargiukh-Jil 03.07
111614-111873/259


Ranek budzi nas lekką mżawką i jakimś hałasem. To znów samochód. Tym razem przywiózł właściciela łąki do pracy. Niczego sobie nie robiąc z naszej obecności wziął się do koszenia. Wychynąwszy z namiotu w geście pojednania podnoszę rękę krzycząc zwyczajowe dzień dobry! Człowiek z kosą odpowiada tym samym, tylko unosi rękę z kosą. Dość to dwuznaczne. Widać jednak uśmiech na twarzy, więc będziemy żyć.
Uspokojeni zbieramy obóz i ruszamy w drogę.
Zatrzymujemy się w miasteczku po owoce i coś do picia.





Przy drodze sprzedają tu przepyszną kukurydzę soloną.



Materiał szkoleniowy: Syn pomaga ojcu.



W miejscu zupełnie przypadkowym zatrzymujemy się na śniadanie. Tu odnajdujemy piekarnię a w niej dwóch Gruzinów, braci, piekących w tradycyjnym tu piecu placki chlebowe.



Kupujemy chleb i bierzemy się do jedzenia a na to wychodzi Gruzin z piekarni i proponuje kawę. Sahara? %$(*&@%$^? (drugie słowo bardzo trudne do wypowiedzenia) Wybieram Sahara. No i kawa jest taka jak na ten region przystało. Mała, drobno zmielona, wręcz na pył, zmieszana z taką samą ilością cukru, zalana wrzątkiem.

Delektujemy się nią zagryzając świeżym, gorącym chlebem stojąc przy obładowanym motocyklu, obserwując mijający tu wolno czas i psa szwędającego się po poboczu. Do szczęścia brakuje tylko… no niczego nie brakuje.

Chleb się skończył, kawa wypita. Trzeba ruszać. Po drodze zatrzymując się jeszcze na przesłodką mimo tony soli na niej kukurydzę gotowaną, dojeżdżamy do Jeziora Sevan.





Gdzieś przeczytałem, że Jezioro Sevan zajmuje 5% powierzchni kraju. Jest największym jeziorem Kaukazu i jednym z najwyżej położonych jezior na świecie. Patrzymy właśnie z perspektywy drogi na lustro wody na 1916m n.p.m. a przed nami 78X56km linii brzegowej do objechania.





Jedziemy główną drogą pomiędzy trakcją nieczynnej kolei a brzegiem jeziora. Na brzegu stoją opuszczone dawno ośrodki wczasowe, zapomniane bungalowy, niedokończone inwestycje, budynki gospodarcze i betonowe szkielety. Po drugiej stronie drogi, za torami łagodnie piętrzą się szczyty wzniesień szczelnie przykryte chmurami.





Tak wygląda wschodnie wybrzeże. Po kilkunastu kilometrach, opuszczone albo pozamykane budowle ustępują miejsca przyrodzie. Jest rześko mimo słońca a małe zaludnienie w tej części Armenii, pozwala myśleć o zastanych widokach, jako o pustkowiu, mimo z rzadka mijanych wiosek.



















Niedługo zabraknie benzyny. Jedziemy w kierunku Vardenis. Jest to zupełnie łatwe do momentu, kiedy droga zamienia się w dziury poprzedzielane kawałkami starej nawierzchni a motocykl wznosi się i opada jak na falach sztormu. Wkoło nie widać żadnych zabudowań. Zwalniamy do 20 km/h. Miejscami droga poprawia się i przez kilkaset metrów można cieszyć się nierozdygotanym obrazem. Potem już tylko przyroda. W pobliskim miasteczku chcemy kupić coś na ognisko. W naszym mniemaniu nie było. W następnym sklepie też aż w końcu dotarliśmy do Vardenis z jego archaiczną architekturą i drogami nieremontowanymi od lat.













Na jednej z ulic, ze starego dystrybutora tankujemy za pomocą dwóch panów z obsługi i jednego ucznia.



Dystrybutor lichy, ale benzyna dobra. Kupujemy coś na kolację w miejscowym, samoobsługowym sklepie przy wielkim placu w kształcie ronda. Wracamy na drogę nad jeziorem i jedziemy na zachodnią stronę jeziora Sevan. Tu jednak nieprzerwany ciąg chaszczy, błotnistych płycizn albo zabudowań, zniechęca nas do szukania miejsca na obóz.
Zawracamy w Yeranos i oczom naszym ukazuje się groźnie zwisająca w oddali chmura burzowa.



Wygląda jakby ogonem zaczepiła o szczyt góry. Rzuca błyskawicami i kłębi się na naszych oczach, zalewając niezbyt odległą okolicę smagającym deszczem i próbując wyrwać swój groźny ogon górom. Podobno tutejsze zjawiska atmosferyczne są jedne z najgroźniejszych dla ludzi. Często można dostać piorunem, wicher łamie drzewa a fale na jeziorze osiągają nawet do 2etrów! Nic dziwnego, jesteśmy przecież dwa kilometry bliżej nieba.
Na domiar złego, po drugiej stronie miasta, od którego się oddalamy, tworzy się podobne monstrum, zalewające wszystko szarym strumieniem siekącej wody pomrukując w rytm częstych błyskawic. Mamy szczęście, bo do nas dociera tylko wiatr próbując przewrócić motocykl i trochę siekącego deszczu. Kiedy wiatr nieco słabnie, zauroczeni tym niesamowitym pokazem sił natury, wracamy do miejsca, w którym mamy rozbić obóz. Żeby urozmaicić sobie drogę, jedziemy najbliżej jak się da linii brzegowej.



Całe jezioro to park narodowy. Można jednak jeździć tam wszystkim a linia brzegowa w miejscach przebywania licznego tu ptactwa jest zabezpieczona przed ingerencją ludzi dodatkowym, wyglądającym na naturalny nasypem, co tworzy coś w rodzaju fosy i zniechęca do biwakowania w tym miejscu. Mniej więcej w odległości 100 do 300m od jeziora ciągnie się alternatywna do asfaltowej, droga szutrowa. Jest niezłej jakości i tylko wielkie kałuże po niedawnej nawałnicy czasem ją przerywają. Miejsca na biwak pełno aż trudno się zdecydować.









Przez około 40km tej drogi, zbaczając co jakiś czas nad brzeg i wracając na szlak, mijając pasterzy na koniach, trafiamy na świetne miejsce na nocleg. Rozbijamy namiot, rozpalamy małe ognisko, gotujemy wodę z jeziora na herbatę. Wera robi kolację z pieczywa i czegoś w rodzaju serka topionego.











Wchodzimy do lodowatej wody żeby opłukać kurz z drogi. Jest tak zimna, że żyły kurczą się do grubości włosa, serce wali jak oszalałe i wszystko w człowieku mówi uciekaj! 
Nurkowanie powoduje natychmiastowy, przeszywający ból głowy jakby była ściskana imadłem i niezależną od woli chęć wyskoczenia na brzeg. Mimo to da się tu wytrzymać 15 minut.





Po tej namiastce krioterapii gramy w karty w towarzystwie roju jaskółek mieszkających po sąsiedzku.







Tylko szalejące w oddali burze przypominają, że nie zawsze jest tu tak sielsko. Chowające się na noc słońce po przeciwnej stronie jeziora, wydłuża cienie aż do zmroku. Jaskółki zamieniają się miejscem z nietoperzami, owady przestają grać, ciężkie chmury wiszą nieruchomo, zmęczone koncertem z piorunów, tafla wody jakby zastyga w bezruchu i noc wpuszcza na niebo drogę mleczną.  Koniec dnia zagania nas do namiotu.
Tu jest wszystko a na dodatek nikogo nie ma.

Dla dociekliwych: N40.44612 E045.42601
http://goo.gl/maps/wfemK
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Arek

  • Gość
ale to się genialnie czyta   :deadbeer:

Offline Falkon48

  • TDM User
  • Przemyśl
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 502
Super fajna a zarazem ciężka wycieczka :deadtop4: A tak przy okazji Celo masz jakąś mapkę z tej eskapady jak tak to wyślij na PW będę wdzięczny. Pzdr  :deadbeer:

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

Szlag by to! zapomniałem na górze napisać instrukcję...

Każdy dzień zaczyna się nazwą miejscowości skąd dokąd się przemieszczamy.
Niżej jest stan licznika (choć nie wiem sam po co  :deadeek: ) i za ukośnikiem przebieg dzienny.

Na samym końcu każdego dnia natomiast, wpisałem dokładne dane GPS noclegu a poniżej danych link do mapki z danego dnia. Nie umiem połączyć tych odcinków w jedną całość niestety. Co najwyżej mogę mniej więcej zaznaczyć trop ale z dużym błędem.

Cieszę się że się wam podoba, bo już myślałem że tylko mi i z uprzejmości kolegom w pracy  :deadbeer:

P.s
A instrukcję zaraz tam na samą górę wstawię.
« Ostatnia zmiana: Maj 15, 2013, 17:55:32 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/