17.Akhaltsikhe-Caldiran 07.07
112910-113426/516Rano budzi głośny świergot ptaków z drzewa przed balkonem.
Dobudzamy się kawą z bazaru Armeńskiego i w drogę.
Jak chyba w każdym większym mieście i w Akhaltsikhe jest zamek.
Pożegnawszy się z właścicielem, jego żoną, dziećmi i kolegami, jedziemy do marketu żeby wydać resztę tutejszej waluty.
Wera idzie do sklepu a ja obserwuję budzące się do życia miasto i ich mieszkańców. Poranek.
Ostatnie zakupy za resztę Lari, ostatnie tankowanie za normalną stawkę, ostatnie śniadanie z przepysznych pachnących i świeżych bułek z czymś wyśmienitym w środku i przed nami Turcja.
To ostatnia fotografia teremów granicznych Gruzji.
Gruzję opuszczamy drogą nr.E691 dopiero o 9:00, bo wtedy się otwiera granica. Odprawa po stronie Gruzji trwa 5 minut.
Co innego Turcja. Tutaj administracja ma MOC. Kilka okienek, brak kolejki, wszyscy urzędnicy na swoich bardzo ważnych stanowiskach a mimo to o jednym urzędniku zapomniałem, nie pomyślałem, nie wiedziałem.
To człowiek od sprawdzania czy się aby mandatu nie dostało będąc w Turcji wcześniej. Oczywiście to przez jego urażoną ambicję zostajemy przebadani na każdą okoliczność w komputerze.
Że nic się nie znalazło w systemie, do naszego motocykla zostaje oddelegowany młody człowiek z rozkazem przeszukania bagażu. Sprężystym krokiem wychodzi z chłodnego wnętrza budynku na zalany słońcem plac i w tym samym momencie za zasługą upału, rezygnuje widząc ile tego wisi na TDM. Tylko dla oka pyta czy to wszystkie bagaże które mamy i puszcza nas dalej.
Teraz już tylko kontrola pieczątek przy ostatnim z ostatnich szlabanów przez sztucznozębego starca o minie zamyślonej mumii. Cała ta biurokracja zatrzymuje nas zaledwie na około pół godziny z okładem.
Znów jesteśmy w tym wielkim kraju i znów przyroda pokazuje swój urok.
Piękna, kręta droga prowadzi nas obok jednostki wojskowej, przez przełęcze na grubo ponad 2tyś metrów n.p.m. Mimo pełnego nasłonecznienia jest przyjemnie chłodno i czuć ostre górskie powietrze a równy asfalt wręcz zachęca do jazdy.
Drapieżniki latają tu jak u nas gołębie. Jest ich wszędzie pełno. Są piękne, dzikie, mozna podziwiać je z bliska, choć nie zawsze dadzą się sfotografować.
Nie można było ominąć tak pięknego zakątka.
Gdzieniegdzie widać skromne zabudowania pasterzy.
Poza tym jest dziko i pięknie.
Dopiero po wielu kilometrach spotykamy młodego człowieka.
Drogi tutaj są wręcz hipnotyzujące.
Teraz mijamy jezioro Cildir. Z drogi widać je w całej okazałości. Leży na 1900m n.p.m. wśród gór i jest słodkowodne. Małe zaludnienie tego rejonu i nieskalana niczym natura to szczególne cechy tego miejsca. Z premedytacją objeżdżany je od wschodniej strony.
Natykamy się znów na wielkookiego.
Mieszkają też tu ludzie. Skąd i dokąd idzie ten człowiek, nie wiadomo...
A to jezioro w całej okazałości z jego fauną i florą.
Po drodze, przejeżdżając przez rzadką tu wioskę, natykamy się na obwoźny sklep. Coś jak Azja AGD, odpowiednik naszego Euro... To nie żart. Z glośnika dobiega głos kierowcy, chyba zachęcający do interesów.
A tutaj my.
Następny jest Kars… Co za klimat! Właściwie miasto wyrosło przed nami znienacka, bo nawet nie bardzo wiem dokąd jedziemy. Najpierw ciche i śmierdzące slumsy, ulice z zaschniętego błota zmieszanego z kamieniami, śmietnik z resztkami wszystkiego.
Za chwilę wrzawa, wszędobylskie dzieciaki, pełno różnych pojazdów, wszystko tętni życiem a bieda miesza się z bogactwem. Zupełnie przypadkiem wjeżdżamy w ulicę małych i dużych restauracji. Każda serwuje coś innego. Mieszające się ze sobą zapachy pieczonego mięsa, kurzu, gotowanych warzyw, pobliskiego śmietniska, przejrzałych owoców i spalin tylko pobudzają żołądki do pracy.
Długo nie szukaliśmy mimo że wybór jest przeogromny. Wzbudzamy ogólną sensację i wszystkie oczy skierowane są w naszą stronę. Mimo harmidru i ogólnego zamieszania, ludzie z okolicznych barów wychylają się ciekawsko żeby popatrzeć na dwoje dziwaków na dziwnym motocyklu. Zamawiamy niemal jak zawsze pyszne żarcie.
W Turcji nie da się źle zjeść jeśli się żywić tam gdzie miejscowi.
Miasto nie robi większego wrażenia. Dopiero za rogatkami.
Tu znów niepodzielnie panuje przyroda i surowe góry. Tylko asfalt i słupki a czasem bariery ochronne przy nim, sugerują istnienie cywilizacji.
Mniej więcej od Igdir...
...wyłania się spośród drzew i zabudowań święta góra Ormian.
Ararat zwany przez Turków Agri Dagi, dumnie połyskuje swoim wiecznie zaśnieżonym szczytem.
Widziany od strony Armenii jest niczym duch. Przy pełnym słońcu i panującym zapylonym wyżu góra zdaje się unosić nad ziemią. Jest eterycznie bajkowym białym stworem, niedoścignionym wzorem piękna wszystkich gór. Ledwo zauważalna podstawa utrzymuje całość na miejscu, lecz tak zlewa się z powietrzem że nie sposób sfotografować ten cud natury z powodzeniem.
Jej kontury to pojawiają się to znów zanikają nie pozwalając na zapamiętanie jednakowego obrazu. Swoją nadziemną naturą, przypomina każdemu kto odnajdzie ją wzrokiem że jest bo była i będzie zawsze i tylko granica kraju może się zmienić. Jednak każdy kogo korzenie pochodzą z Armenii, tęsknie wypatruje co dzień tego samego widoku.
Tam ogołocona z wszelkich chmur samotnie góruje nad Erewaniem błyszcząc białą czapą wiecznej zmarzliny. Tylko z bliska widoczny mniejszy brat, dotrzymuje jej towarzystwa równie łagodnym kształtem.
Tu w Turcji łagodna natura znika gdzieś za porowatą podstawą a sam wulkan natarczywie wbija swoje wiecznie zmarznięte ostrze w chmury oblepiające coraz gęściej szczyt. Dojechawszy do bliskiego sąsiedztwa widać wyraźnie potęgę, wręcz świętość i inność tej góry. Jej ponad 5tyś metrów zmusza do zadzierania wysoko głowy chcąc popatrzeć na całość zjawiska. Tylko trzęsienie ziemi które nawiedziło tą okolicę kilkaset lat temu, ukruszyło nieco ten symbol mocy i niezniszczalności.
Przy drodze zalega zastygnięta i porowata forma skalna tworząc nieprzerwanie pole, być może rozpalonych niegdyś do czerwoności kamieni. Teraz już tylko bronią wejścia na siebie niespotykanie skomplikowaną strukturą. To wszystko prawdopodobnie, bo nikt nigdy nie spotkał się z choćby zapiskami dowodzącymi wybuchu wulkanu.
Niestety wstydliwie skryta przed ludzkim okiem za poplątanym parawanem z cumulusa, swój groźny i dziki charakter zdradza tylko chmurą soczewkową tuż nad szczytem.
Jakie siły zmagają się o biel na samej górze można sobie tylko wyobrazić, szczególnie że tu na dole panuje nieprzerwanie upał.
Jakby ufając w nadprzyrodzoną moc Araratu, nieopodal osiedlili się Kurdowie. Ich domostwa, zbudowane w większej części chyba z krowich odchodów i gliny przylepione do równiny chronią dzieci i ich rodziców przed spiekotą i zimnem.
Tu jakby czas się zatrzymał. Co zamożniejsi wypasają owce i kozy. Pasterze przemieszczają się konno a dzieci biegają półnagie. Obraz ten na długo zostanie w naszej pamięci, przypieczętowany widokiem chłopca może 10-cio letniego rzucającego celnie butelką w nasz motocykl. Scena ta również spowodowała, że ze względu na Werę dziś spać pod namiotem nie będziemy.
Turcy też nie czują się tutaj zbyt bezpiecznie, bo chcąc kontrolować tą część kraju wystawiają sporo posterunków wojskowych. Worki z piachem, lufy karabinów wycelowane w stronę drogi, czołgi z lufami wycelowanymi na wschód, wozy bojowe i inne opancerzone pojazdy, koszary powleczone drutem kolczastym dookoła i żołnierze z nietęgimi minami. To wszystko na tą biedotę? Na dzieci z butelkami? Na ewentualny atak Armenii?
Stąd już tylko rzut kamieniem do Iranu.
My jednak jedziemy w kierunku na Agri
Jaki kraj, takie wypadki, powiedziałby ktoś…
To działa na wyobraźnię.
Zbliża się zachód słońca. Jak co wieczór, kiedy słońce zaczyna zaglądać do kasków, rozpoczynamy procedurę poszukiwawczą noclegu. Taki system pozwala rozeznać się w okolicy i znaleźć jeśli nie najlepszą to chociaż jakąkolwiek miejscówkę do położenia głowy. Tym sposobem trafiamy do Caldiran, niedaleko granicy z Iranem.
Miasto jak miasto wydawałoby się, jednak coś nieokreślonego czai się za każdym rogiem, wychyla się zza każdego okna i każdych drzwi. Kurz unoszony przez samochody, jakieś inne takie spojrzenia miejscowych, obdrapane z kolorów budynki, cień gór skrywający wszystko w półmroku a w tym wszystkim wkomponowani my. Ugotowani przez pot i słońce, zakurzeni od kasków po buty, na kolorowym motocyklu i nie wiadomo skąd intruzi.
Otel ma jedną gwiazdkę. Właściciel lekko zdziwiony, ale wciąż uprzejmy po krótkich negocjacjach ceny, prowadzi nas do pokoju. Budynek jest własnością Kurda o imieniu Ercan. Przed otelem stoją ciągniki … polskiej produkcji na sprzedaż. Wera, żeby nie urazić uczuć religijnych miejscowych, zakrywa włosy.
W środku otel nie jest ani schludny ani czysty ani nic z tych rzeczy. Po prostu jest. Koślawe drzwi pokoju zamykają się bez niczyjej pomocy. Porwane i poplamione firanko-zasłony skrywają za sobą okno z widokiem na od dawna niedokończoną budowę. Nierówna podłoga przykryta jest wykładziną pod którą nawet w butach motocyklowych da wyczuć się mniejsze nierówności i jeden wielki dół na środku pokoju. Niegdyś białe ściany emanują zaciekami goszcząc na sobie nieco ciemnych kropek. To muchy. Nie przeszkadzamy sobie nawzajem, więc nie ma kłopotu. Lepiej tu spać w swoim śpiworze.
Korzystanie z ubikacji w korytarzu grozi uszczerbkiem na zdrowiu. W łazience stoi wieeeelki baniak z wodą.
Do baniaka jest podłączona miękka armatura idąca z sufitu. To system nagrzewania. Obok czarna jak noc dziura. Służy prawdopodobnie do wszelkich czynności związanych z życiem osobistym każdego człowieka bo prócz oczywistych spraw…. No po prostu nad dziurą, zamocowana jest rurka zakończona czymś jak prysznic. Wiadomo co się stanie z mydłem które upadnie stojącemu okrakiem nad dziurą człowiekowi.
Całość (czasem) oświetlała żarówka smętnie zwisająca ze ściany na kablu. Szczęśliwie do ściany przymocowana jest też zwykła umywalka z zimną wodą, bo nawet po instruktażu nie da się obsługiwać tych wszystkich dóbr.
Samo zamieszkanie tutaj jest przygodą.
Za to gościnność Kurda nie ma sobie równych i każdego z chęcią przyjmie i ugości herbatą czy kawą. Mi się podoba, tylko żeby można było się umyć…
Cena 25Euro/doba nie jest wygórowana, zważywszy że wokół dzikie góry, nieprzyjazne dzieci, patrole wojskowe i zbliżającą się noc. Dziś dość pobieżnie się myję. Wera wraca z łazienki z ... o zgrozo... użytą szczoteczką do zębów. Ta dziewczyna nie czuje strachu przed niczym!
Braki w dostawie prądu średnio co 10 minut pozbawiają nas możliwości zrobienia czegokolwiek. Wyczekując odpowiednią chwilę, idziemy po kolację.
W spożywczo-przemysłowym sklepiku obok kupujemy ciastka, groszki o smaku sam nie wiem czego i sok.
Wracając do pokoju, natykamy się na człowieka któremu zapłaciłem za nocleg. Zaprasza nas do swojego biura sprzedaży traktorów z Polski. Korzystamy z zaproszenia nie chcąc narzucać się naszym muchom i innym stworom w pokoju.
Ercan, nasz gospodarz, zaprasza na herbatę, potem drugą, potem kawę i znów herbatę. Wchodzimy w to z naszymi ciastkami, więc i on woła chłopaka, który przynosi za chwilę ciasto.
Po bliższym poznaniu, ci wyklęci ludzie bez swojego miejsca na ziemi, okazują się bardzo przyjaźni, uprzejmi, gościnni i tolerancyjni.
Tak oto, przy herbacie i słodyczach dowiadujemy się nieco o Kurdach, ich zwyczajach, państwie którego nie mają i interesach jakie robią. Znów zyskujemy nowego przyjaciela.
Dla dociekliwych: N39.13707 E043.90615
http://goo.gl/maps/nRu7c