Autor Wątek: O złej chmurze, co widok zakryła i o zębatce, co w drodze się skończyła.  (Przeczytany 88696 razy)

0 użytkowników i 4 Gości przegląda ten wątek.

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

14.Jil-Areni 04.07
111873-112314/441


Motocykl nabiera masy.



I zmienia barwy.



W nocy rozpadało się i pada z przerwami do rana. Znów jednak mamy szczęście i pakujemy już prawie suchy namiot.



Teraz wracamy do północnej części jeziora żeby objechać je zachodnim brzegiem do miejsca gdzie byliśmy wczoraj. Po drodze śniadaniowe zakupy w miejscowym sklepie i jedzenie w najlepszej restauracji świata.
Tym razem jezioro mamy po lewej.











Na motocyklu, przy drodze z widokiem na …przestrzeń. Mijamy jezioro i w mieście Martuni, odbijamy na południe Armenii.
Na zachodniej stronie jeziora pełno owadów od rana. Więc je uwalniamy w takim oto miejscu.











W mieście robimy zakupy na bazarze przy drodze.



Ten człowiek zna nasz język. 7 lat pracował na Stadionie 10-lecia w Warszawie.



Prócz nas nikogo tu nie ma a o tym, że gdzieś w pobliżu ludzie powinni być, świadczy tylko droga wyłożona asfaltem, meandrująca wśród owalnych, porośniętych wysokogórską łąką wzniesień.







To przełęcz Selim. Leży na 2410m n.p.m. i jest przedsionkiem jednej z dziesięciu prowincji Armenii, Wajoc Dzor.





Za którymś z łagodnych zakrętów i trochę poniżej przełęczy, oczom naszym ukazuje się przedziwny budynek. Jest podłużny, zbudowany z równo ociosanych jak klocki kamieni, zwieńczony lekko spadzistym dachem z kamiennych płyt. Przestronne, niczym nie zastawione wejście do budynku wręcz zaprasza do odpoczynku od palącego słońca i upału. To zajazd kupiecki z 1332r. zwany Karawanseraj.

To część Jedwabnego szlaku, gdzie na trzy dni mogli zatrzymać się wszyscy, niezależnie od koloru skóry czy wyznania. Budowle takie podobno były budowane co około 40km, bo tyle mógł przejść od świtu do zmierzchu objuczony towarem wielbłąd.







Tak jak kupcy w XIV wieku, teraz my wchodzimy do środka w poszukiwaniu chłodu. Mimo wolnego dostępu do tego miejsca, nie jest ono zdewastowane czy w inny sposób jakoś szczególnie zaznaczone obecnością czasów nowożytnych. Błogi chłód, zapach świeżego powietrza, nastrojowe snopy światła bijące ze specjalnych otworów w dachu i cisza tu panująca, przywodzą na myśl filmy z przygodami Indiana Jones. Każdy krok odbija się stłumionym echem od grubych kamiennych ścian. W tym kraju czuje się i widzi że zabytki stają się zabytkami, kiedy mają przynajmniej pięćset lat.









Spędzamy tu około pół godziny, nie mogąc zostawić tego komfortowego miejsca. W końcu wygrzebujemy się siłą woli na spiekotę. Jedziemy dalej.








Zjeżdżając stromizną wśród skał i ostrymi zakrętami w dolinę, pomyślałem, że znajdziemy zamek w pobliżu Yeghegis, ale poległem. Może to przez temperaturę, bo żar aż wzbudza powietrze, które drży załamując obraz.



Widoki za to powaliłyby największego malkontenta i przeciwnika takich podróży. Prócz motocykla, jedynie rower albo piesza wędrówka daje możliwość poczucia na sobie tej krainy, jej kontrastów, zapachu.
Nawet temperatura sięgająca 40 stopni w cieniu jest tu pozytywnym przeżyciem i odczuwa się ją, jako jedność z miejscem, przez które się przejeżdża. Tak właśnie zawsze wyobrażałem sobie świat nietknięty ręką inżyniera budowlanego, naturalne piękno przyrody, wkomponowane w nią ludzkie osady i żyjących tam w zgodzie z naturą ludzi gdzie turysta bywa atrakcją dla miejscowych.












Przejechawszy całą dolinę, znów wspinamy się.



Tym razem na przełęcz gdzie w najwyższym jej punkcie stoi brama Zangezur, dzieląca prowincję Sjunik i Wajoc Dzor. Kilka kilometrów za bramą, nasze oczy cieszy turkusowego koloru jezioro. W ten sposób zjeżdżając z M2, dojeżdżamy do miasta Sisian, gdzie miała na nas czekać wieża obronna sprzed wieków. Zabytek odnalazł się w Noravan, kilka km za Sisian. Ściana budynku stercząca spośród zarośniętych trawą odłamków dawnej budowli, górowała nad butelkami i złomem porozrzucanym tu i ówdzie. To tyle. Wracamy na M2.









W Sisian, mieście o komunistycznej architekturze, tankujemy motocykl, odnajdujemy jedyny tu bankomat i jedziemy do głównej drogi, przypadkowo odnajdując Zorac Karer. To poustawiane w nieznany nam wzór kamienie, niektóre z otworami w środku. Takie ormiańskie Stonehenge. To nienaturalne skupisko kamieni umieszcza się w epoce brązu.



Wstąpimy tu jednak w drodze powrotnej. Wyjechawszy na główną drogę, przejeżdżamy jeszcze trochę kilometrów i zatrzymuję się tuż przed Goris, żeby znów podziwiać widoki.



Jest chłodno, wieje silny wiatr i jest słonecznie. To co zobaczyliśmy to nie statyczne głazy, twierdza obronna ani dolina wypełniona rwącą rzeką jakich tu nie mało. To znów aura ma tu dominujące znaczenie w kształtowaniu widoków.


 






Przed nami rozpościera się bezkresne pole wrzosu albo innej rośliny, przemieszane z połaciami łąki wysokogórskiej. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie zaowalona jak czoło walca chmura sunąca po wrzosie prosto na nas, gniotąc wszystko co się w niej znajdzie. Zjawisko jest wielkie na całą szerokość przełęczy. Wiem że to nic, że najwyżej byśmy jechali chwilę we mgle, że to tylko skondensowana para wodna ale coś mi mówi że to irracjonalne zjawisko powinno zostać bez nas w środku. Kończymy pożerać ciastka, zawracam motocykl na pustej drodze.





To przyczółek naszej misji. To tu właśnie zawracamy do domu. Teraz będzie tylko bliżej i bliżej. Tu zaczyna się koniec naszej wyprawy.



Oglądamy widziane wcześniej z daleka Zorac Karer. Około 7500 lat temu ktoś postawił w pionie ponad 220 kamieni, zrobił w niektórych otwory. Do tej pory nikt się nie domyśla po co. Krótki dojazd z głównej drogi, mały figiel a skończyłby się wywrotką. W porze deszczu wjazd tutaj motocyklem na szosowych oponach byłby niemożliwy. TDM radzi sobie bardzo dobrze, choć Wera musi opuścić wygodne miejsce z tyłu. Zawieszenie pracuje w całym zakresie.













Mijamy wyżej wspomniane pięknie położne Jezioro Spandarian, które jest jednocześnie rezerwatem. Mieliśmy tu rozbić obóz ale ta zła chmura za nami...





Przy bramie Zangezur zatrzymujemy się po owoce.











Kierujemy się w stronę Erewania, ale że zastał nas późny wieczór, nie możemy znaleźć miejsca na obóz i zatrzymujemy się w hotelu blisko miasteczka Areni. Właściwie jedno miejsce na obóz było idealne, ale zanim się rozpakowaliśmy, przyjechało dwóch młodych ludzi białym zaporożcem i chcieli z nami wypić swoją skrzyneczkę z piwem. Jeden twierdził że był najemnikiem w wojsku i strzelał do Azerów a drugi zabijał ich nożem. Miałem pewne wątpliwości co do tego pięknego miejsca, więc się oddaliliśmy.
Oto to miejsce...





Że było trochę chodzenia, sporo postoi to i znienacka zastał nas późny wieczór. Dodatkowo jesteśmy w prowincji Ararat a tu wszędzie pola, pola, pola. Szukamy hotelu. Traf chciał że daleko nie ujechaliśmy w ciemnościach.

Hotel jest usytuowany przy drodze przy budkach z wszelkimi pamiątkami i ozdóbkami. W środku i na zewnątrz widać, że ząb czasu ukruszył to i owo, ze ścian gdzieniegdzie odpada tynk a jedna nawet jest pęknięta dzieląc budynek na dwa.
To efekt trzęsienia ziemi, które zdarza się tu co jakiś czas. Pokój (najlepszy ze wszystkich według zapewnień właściciela) jest dość czysty. Wystrój ścian obitych materiałem współgra ze starymi meblami. Do dyspozycji mamy około 30m2. Cena 5 tyś AMD, co daje około 39 zł.







Po kolacji z kebabu i napojów gazowanych w barze hotelowym, idziemy spać. Motocykl stoi na tyłach hotelu.

Dla dociekliwych: N39.73614 E045.24369
http://goo.gl/maps/bRxOk
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

15.Areni-Ptghni 05.07
112314-112580/266




Rano idziemy na kawę do pobliskiej budki. Jest około 7:00. Uprzejma starsza pani robi nam mocną kawę i każe usiąść na krzesełkach przyniesionych z zaplecza. Prosimy jeszcze o ciastka i tak oglądamy budzącą się do życia okolicę.



Po kawie idziemy pożegnać się z właścicielem hotelu i oddać klucze. Jest u siebie i wspomina o Noravank, miejscu gdzie trzeba być będąc w Armenii.



Właściciel hotelu mówi że jeśli nie byliśmy w Noravank to znaczy że nie widzieliśmy prawdziwej Armenii. Trudno ominąć taką atrakcję będąc tak blisko. Krótka konfrontacja z mapą i jedziemy.
Już sama droga w którą skręcamy przejeżdżając przez mostek, robi duże wrażenie. Jedzie się głębokim wąwozem z czerwonej skały po asfaltowej krętej drodze.



Na dużej wysokości widać wejścia do jaskiń.



Na pewno mieszka tam wiele nietoperzy.



Cień skał chroni przed porannym słońcem. Wokół pustkowie i my. Do Noravank dojeżdża się kręta i stromą drogą. Właściwie monastyr jest widoczny z daleka, ale tylko dla wprawnych oczu bo zlewa się ze skałami za nim.  Został założony w 1205 roku ale nie jest najstarszą budowlą tutaj, bo wcześniej stał tu kościół z IX czy X wieku.







Jak nie przepadam za zabytkami sakralnymi, tak kościół ten jest wyjątkowy. Mistrz o imieniu Momik wyrzeźbił tu wiele płaskorzeźb, chaczkarów, prawdopodobnie też wszystkie zdobienia zewnętrzne, drzwi i schody prowadzące na piętro.





Jestem pod wrażeniem kunsztu, klimatu panującego we wnętrzu, położenia monastyru i drogi prowadzącej tutaj.





















Właściciel hotelu mówil prawdę. Tu jest skondensowana część historii i taka właśnie jest Armenia. 
Jeszcze tylko łyk wody.



Kilka słów z ciekawskimi dzieciakami.



Wracając kanionem, znów podziwiamy surowe piękno gór.













Teraz wyjeżdżamy na drogę w kierunku Erewania.







Daleko nie ujechawszy, skręcamy w alternatywną drogę która wiedzie przez rozległą dolinę.



...i ma swoich mieszkańców.













Widać też szczyt świętej góry Ormian.







Zatrzymujemy się tylko po owoce z bazaru.





Mijamy Erewan.



Za stolicą Armenii, Erewaniem skręcamy na zachód, do Echmiadzin, gdzie stoi najstarszy chrześcijański kościół.







Tak myślałem aż do teraz. Teraz wiem, że podziwialiśmy kościół św. Hripsime w Echmiadin. Też unikatowi i objęty ochroną UNESCO ale z VII wieku. Ignorantem człowiek się rodzi, potem jest i taki sam pewno umiera …







Czyżby ktoś ćwiczył oko?



Z drogi, z daleka podziwiamy archaiczną elektrownię atomową w Metsamor, zbudowaną na… uskoku tektonicznym. Podobno jest uznawana za najbardziej niebezpieczną elektrownię na świecie, właśnie ze względu na swoje położenie.

Jest bardzo gorąco. Skręcamy w boczną drogę i kręcimy się po prowincji.



W końcu brakuje paliwa. Zatrzymujemy się na tankowanie na obwodnicy Erewania. Tutaj sprzedawca częstuje nas wodą z zamrażalnika, kupujemy lody, rozmawiamy z nim o motoryzacji w Polsce i Armenii. Czas płynie powoli. 

W Ashtarak Wera kupuje owoce. Swoim przyjazdem robimy sporo zamieszania. Każdy coś mówi, komentuje. Jeden człowiek zaprasza nas do siebie na imprezę. Nawet policjant z zainteresowaniem ogląda motocykl, pyta o nasz kraj i inne sprawy. Tutaj też dojrzewają chyba najpiękniejsze dziewczyny w Armenii.



Za Artashavan z ulicy widzimy litery alfabetu armeńskiego ustawione na wzgórzu. Trzeba zobaczyć.



Ledwo doszliśmy do pierwszej z liter, podchodzi do nas pewna Rosjanka. Tłumaczy że fotografia zrobiona przy pierwszej literze swojego imienia przynosi szczęście. Prowadzi nas najpierw do W, potem do A.





Od tej pory sytuacja rozwija się nadzwyczaj szybko i niespodziewanie.



Za chwilę mimo sprzeciwów jedziemy za mercedesem do daczy nieopodal Erwania na grila i inne pyszności. Armeńczysy są nadzwyczaj gościnni i ufni.
Zapraszają, karmią, poją i każą spać.



W żaden sposób nie dając przy tym znać, że jest się nieznajomym włóczęgą-motocyklistą z niewiadomoskąd. Traktują nas jak rodzinę wręcz. A skoro tak, więc według starej tradycji armeńskiej, kobiety w kuchni, mężczyźni nie w kuchni.





Dużo by opowiadać, ale w skrócie tylko napiszę, że tego popołudnia i wieczora, zyskaliśmy prawdziwych przyjaciół.

Dla dociekliwych: N40.26638 E044.57242
http://goo.gl/maps/89rGe
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

16.Ptghni-Akhaltsikhe 06.07
112580-112910/330


Rano wyspani, po śniadaniu i kawie, obdarowani prezentami i po wymianie teledanych z żalem wyruszamy do domu. Wcześniej jednak krótka sesja zdjęciowa.





Kierujemy się do granicy z Gruzją, ale przez Erewań...



...i znów przez Ashtarak gdzie kupuję na bazarze dużo świeżo palonej, zmielonej przy mnie kawy a Wera tradycyjnie już, owoce. Kawa natychmiast zdominowała zapachy w tankbagu.
 
To ostatni dzień w Armenii. Widoki nie pozwalają skupić się na drodze.

















Skręcamy nie w tą drogę co trzeba nie dowierzając GPS ale i tu jest klimatycznie.





Wyjeżdżając z tego pięknego i ciekawego kraju w którym mieszkają wyjątkowi ludzie, można odnieść wrażenie że ledwo się zobaczyło, ledwo musnęło i poczuło to co Armenia ma do zaoferowania.

Granica Armeńsko-Gruzińska na drodze M-1 to właściwie dwa szlabany z budkami we wsi po stronie Armeńskiej i w miarę nowoczesne przejście po stronie Gruzińskiej.

Ostatnie budynki przed granicą.









Formalności i tu i tu liczymy w minutach.  U Armeńca sprzedającego ubezpieczenia (chyba) sprzedajemy resztę gotówki. Nie żeby miał kantor. Po prostu zrobił nam uprzejmość biegając po kolegach i zbierając pieniądze na wymianę! Zaprasza też na poczęstunek ale stanowczo odmawiamy. Co za ludzie... To LUDZIE.

Nie dojechawszy do szlabanu, jeszcze dwóch młokosów zatrzymuje nas krzykami, biegnąc do motocykla. Zatrzymuję się a oni w tył do swojego domu i wracaj w te pędy z rękoma pełnymi owoców. To dla nas.



Tych rozpromienionych twarzy chłopców mających radochę z tego że dzielą się tym co mają z obcymi (bo tak to odbieram), biedy w jakiej mieszkają i piękna ich kraju nękanego wiecznie zatargami, nie da się zapomnieć.

Wydaje się że szczęście jest nie tam gdzie nam wygodnie i gdzie są pieniądze. To stan umysłu zupełnie niezależny od majątku.

Każdy człowiek którego tu w Armenii napotkaliśmy, świadczy o tym całym sobą a chłopcy ci są tego wizytówką, pieczęcią, potwierdzeniem i esencją.



Oba kraje, Gruzję i Armenię można fotografować bezustannie i zawsze będzie się miało wrażenie że coś może umknąć i trzeba więcej i więcej.

To znów Gruzja.















Od upału odpoczywamy na opuszczonej stacji benzynowej.





Po drodze zatrzymujemy się przy ruinach zamku ale przysięgam, nie wiem gdzie to jest. Gdzieś po drodze po prostu.













Jedziemy dalej. Asfalt jak stół a wiraże...











A tutaj następne świadectwo wojennej przeszłości tego państwa.





Obiad oczywiście przy drodze nad rzeką.



W ogóle często jemy to co znajdziemy przy drodze. Można wtedy rzeczywiście poczuć miejscowe zwyczaje kulinarne. Poza tym nie można temu miejscu odmówić uroku.

Zatrzymujemy się na noc w pierwszym napotkanym hotelu w Akhaltsikhe, choć nie tak od razu.
Otwarty w 2009 roku czyli całkiem nowy hotel.

Do centrum miasteczka pieszo idzie się około 10minut. Po drodze sklep spożywczy, kafejki internetowe i fryzjerzy w hurtowej ilości.



Pokój z widokiem na ulicę i ...kota na drzewie ale ruch jest nie za duży.



Motocykl stoi przed hotelem zastawiony przenośnym barem i krzesłami. Właścicielem jest Armeńczyk.  Chudy i wysoki typ z prostymi włosami w kolorze smoły i takimi samymi sowimi oczami. Nosi się w spodniach od dresu i marynarce. Nieustępliwy jeśli się wejdzie do hotelu ale ustępliwy jeśli nieustępliwie kręci się głową na jego propozycję ceny.

Negocjacje zaczynają się od 80GEL(36Euro) na pierwszym piętrze gdzie wchodzę wleczony niemal siłą żeby popatrzeć na pokój a kończy się na 30GEL(14Euro) i 3 Dolary na parterze przy wyjściu, kiedy jednak przełamuję opór.
Nie można odmówić. Właściciel ma kolegów o aparycji silosu zbożowego i spojrzeniu betoniarki ale o gołębim sercu. Z radością dzielili się swoją zupą i muzyką DiscoGruzja z wydajnego magnetofonu.

Pokój nie zaskoczy niczym Europejczyka z Polski. TV Sat, WiFi, łazienka w kafelkach, droga wykładzina zamiast linoleum na podłodze, czyste firanki, zasłony i szyby. Brak robaków, grzybów i innej fauny i flory. Klimatyzacja.
Od razu robimy odpowiedni, właściwy zmęczonym podróżnikom, wystrój w pokoju.



Po spacerze do centrum, pełni wrażeń wracamy do hotelu.
Pranie, kąpanie, na kolację arbuz w hotelu i spać.

Dla dociekliwych: N41.638411 E42.999658
http://goo.gl/maps/qLsQ4
« Ostatnia zmiana: Maj 16, 2013, 12:08:29 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Boniek

  • TDM User
  • Poznań/Oborniki
  • 180 km/h
  • ****
  • Wiadomości: 256
    • http://www.nefre.eu/

Cieszę się że się wam podoba, bo już myślałem że tylko mi i z uprzejmości kolegom w pracy  :deadbeer:


Nie bądź Pan taki skromny :) Czyta się zajebiście :) Od tego forum zaczynam jak wrzucisz coś nowego.

Przy takiej wyprawie, każdy wypad gdzieś w Europę wygląda jak wyjazd po bułki ;)
Ogar 200 --> GS 500 E --> FZS 600 --> TDM900
Bikepics // Nefre FCI // lotnictwo.net.pl

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

17.Akhaltsikhe-Caldiran 07.07
112910-113426/516


Rano budzi głośny świergot ptaków z drzewa przed balkonem.
Dobudzamy się kawą z bazaru Armeńskiego i w drogę.
Jak chyba w każdym większym mieście i w Akhaltsikhe jest zamek.







Pożegnawszy się z właścicielem, jego żoną, dziećmi i kolegami, jedziemy do marketu żeby wydać resztę tutejszej waluty.



Wera idzie do sklepu a ja obserwuję budzące się do życia miasto i ich mieszkańców. Poranek.













Ostatnie zakupy za resztę Lari, ostatnie tankowanie za normalną stawkę, ostatnie śniadanie z przepysznych pachnących i świeżych bułek z czymś wyśmienitym w środku i przed nami Turcja.
To ostatnia fotografia teremów granicznych Gruzji.



Gruzję opuszczamy drogą nr.E691 dopiero o 9:00, bo wtedy się otwiera granica. Odprawa po stronie Gruzji trwa 5 minut.

Co innego Turcja. Tutaj administracja ma MOC. Kilka okienek, brak kolejki, wszyscy urzędnicy na swoich bardzo ważnych stanowiskach a mimo to o jednym urzędniku zapomniałem, nie pomyślałem, nie wiedziałem.
To człowiek od sprawdzania czy się aby mandatu nie dostało będąc w Turcji wcześniej. Oczywiście to przez jego urażoną ambicję zostajemy przebadani na każdą okoliczność w komputerze.
Że nic się nie znalazło w systemie, do naszego motocykla zostaje oddelegowany młody człowiek z rozkazem przeszukania bagażu. Sprężystym krokiem wychodzi z chłodnego wnętrza budynku na zalany słońcem plac i w tym samym momencie za zasługą upału, rezygnuje widząc ile tego wisi na TDM. Tylko dla oka pyta czy to wszystkie bagaże które mamy i puszcza nas dalej.

Teraz już tylko kontrola pieczątek przy ostatnim z ostatnich szlabanów przez sztucznozębego starca o minie zamyślonej mumii. Cała ta biurokracja zatrzymuje nas zaledwie na około pół godziny z okładem.

Znów jesteśmy w tym wielkim kraju i znów przyroda pokazuje swój urok.







Piękna, kręta droga prowadzi nas obok jednostki wojskowej, przez przełęcze na grubo ponad 2tyś metrów n.p.m. Mimo pełnego nasłonecznienia jest przyjemnie chłodno i czuć ostre górskie powietrze a równy asfalt wręcz zachęca do jazdy.





Drapieżniki latają tu jak u nas gołębie. Jest ich wszędzie pełno. Są piękne, dzikie, mozna podziwiać je z bliska, choć nie zawsze dadzą się sfotografować.



Nie można było ominąć tak pięknego zakątka.





Gdzieniegdzie widać skromne zabudowania pasterzy.









Poza tym jest dziko i pięknie.







Dopiero po wielu kilometrach spotykamy młodego człowieka.



Drogi tutaj są wręcz hipnotyzujące.



Teraz mijamy jezioro Cildir. Z drogi widać je w całej okazałości. Leży na 1900m n.p.m. wśród gór i jest słodkowodne. Małe zaludnienie tego rejonu i nieskalana niczym natura to szczególne cechy tego miejsca. Z premedytacją objeżdżany je od wschodniej strony.



Natykamy się znów na wielkookiego.



Mieszkają też tu ludzie. Skąd i dokąd idzie ten człowiek, nie wiadomo...



A to jezioro w całej okazałości z jego fauną i florą.













Po drodze, przejeżdżając przez rzadką tu wioskę, natykamy się na obwoźny sklep. Coś jak Azja AGD, odpowiednik naszego Euro... To nie żart. Z glośnika dobiega głos kierowcy, chyba zachęcający do interesów.











A tutaj my.



Następny jest Kars… Co za klimat! Właściwie miasto wyrosło przed nami znienacka, bo nawet nie bardzo wiem dokąd jedziemy. Najpierw ciche i śmierdzące slumsy, ulice z zaschniętego błota zmieszanego z kamieniami, śmietnik z resztkami wszystkiego.













Za chwilę wrzawa, wszędobylskie dzieciaki, pełno różnych pojazdów, wszystko tętni życiem a bieda miesza się z bogactwem. Zupełnie przypadkiem wjeżdżamy w ulicę małych i dużych restauracji. Każda serwuje coś innego. Mieszające się ze sobą zapachy pieczonego mięsa, kurzu, gotowanych warzyw, pobliskiego śmietniska, przejrzałych owoców i spalin tylko pobudzają żołądki do pracy.

Długo nie szukaliśmy mimo że wybór jest przeogromny. Wzbudzamy ogólną sensację i wszystkie oczy skierowane są w naszą stronę. Mimo harmidru i ogólnego zamieszania, ludzie z okolicznych barów wychylają się ciekawsko żeby popatrzeć na dwoje dziwaków na dziwnym motocyklu. Zamawiamy niemal jak zawsze pyszne żarcie.
W Turcji nie da się źle zjeść jeśli się żywić tam gdzie miejscowi.
Miasto nie robi większego wrażenia. Dopiero za rogatkami.
Tu znów niepodzielnie panuje przyroda i surowe góry. Tylko asfalt i słupki a czasem bariery ochronne przy nim, sugerują istnienie cywilizacji.

















Mniej więcej od Igdir...





...wyłania się spośród drzew i zabudowań święta góra Ormian.
Ararat zwany przez Turków Agri Dagi, dumnie połyskuje swoim wiecznie zaśnieżonym szczytem.
 
Widziany od strony Armenii jest niczym duch. Przy pełnym słońcu i panującym zapylonym wyżu góra zdaje się unosić nad ziemią. Jest eterycznie bajkowym białym stworem, niedoścignionym wzorem piękna wszystkich gór. Ledwo zauważalna podstawa utrzymuje całość na miejscu, lecz tak zlewa się z powietrzem że nie sposób sfotografować ten cud natury z powodzeniem.
Jej kontury to pojawiają się to znów zanikają nie pozwalając na zapamiętanie jednakowego obrazu. Swoją nadziemną naturą, przypomina każdemu kto odnajdzie ją wzrokiem że jest bo była i będzie zawsze i tylko granica kraju może się zmienić. Jednak każdy kogo korzenie pochodzą z Armenii, tęsknie wypatruje co dzień tego samego widoku.
Tam ogołocona z wszelkich chmur samotnie góruje nad Erewaniem błyszcząc białą czapą wiecznej zmarzliny. Tylko z bliska widoczny mniejszy brat, dotrzymuje jej towarzystwa równie łagodnym kształtem.

Tu w Turcji łagodna natura znika gdzieś za porowatą podstawą a sam wulkan natarczywie wbija swoje wiecznie zmarznięte ostrze w chmury oblepiające coraz gęściej szczyt. Dojechawszy do bliskiego sąsiedztwa widać wyraźnie potęgę, wręcz świętość i inność tej góry. Jej ponad 5tyś metrów zmusza do zadzierania wysoko głowy chcąc popatrzeć na całość zjawiska. Tylko trzęsienie ziemi które nawiedziło tą okolicę kilkaset lat temu, ukruszyło nieco ten symbol mocy i niezniszczalności.



Przy drodze zalega zastygnięta i porowata forma skalna tworząc nieprzerwanie pole, być może rozpalonych niegdyś do czerwoności kamieni. Teraz już tylko bronią wejścia na siebie niespotykanie skomplikowaną strukturą. To wszystko prawdopodobnie, bo nikt nigdy nie spotkał się z choćby zapiskami dowodzącymi wybuchu wulkanu.







Niestety wstydliwie skryta przed ludzkim okiem za poplątanym parawanem z cumulusa, swój groźny i dziki charakter zdradza tylko chmurą soczewkową tuż nad szczytem.

Jakie siły zmagają się o biel na samej górze można sobie tylko wyobrazić, szczególnie że tu na dole panuje nieprzerwanie upał.
Jakby ufając w nadprzyrodzoną moc Araratu, nieopodal osiedlili się Kurdowie. Ich domostwa, zbudowane w większej części chyba z krowich odchodów i gliny przylepione do równiny chronią dzieci i ich rodziców przed spiekotą i zimnem.











Tu jakby czas się zatrzymał. Co zamożniejsi wypasają owce i kozy. Pasterze przemieszczają się konno a dzieci biegają półnagie. Obraz ten na długo zostanie w naszej pamięci, przypieczętowany widokiem chłopca może 10-cio letniego rzucającego celnie butelką w nasz motocykl. Scena ta również spowodowała, że ze względu na Werę dziś spać pod namiotem nie będziemy.



Turcy też nie czują się tutaj zbyt bezpiecznie, bo chcąc kontrolować tą część kraju wystawiają sporo posterunków wojskowych. Worki z piachem, lufy karabinów wycelowane w stronę drogi, czołgi z lufami wycelowanymi na wschód, wozy bojowe i inne opancerzone pojazdy, koszary powleczone drutem kolczastym dookoła i żołnierze z nietęgimi minami. To wszystko na tą biedotę? Na dzieci z butelkami? Na ewentualny atak Armenii?
Stąd już tylko rzut kamieniem do Iranu.



My jednak jedziemy w kierunku na Agri







Jaki kraj, takie wypadki, powiedziałby ktoś…





To działa na wyobraźnię.



Zbliża się zachód słońca. Jak co wieczór, kiedy słońce zaczyna zaglądać do kasków, rozpoczynamy procedurę poszukiwawczą noclegu. Taki system pozwala rozeznać się w okolicy i znaleźć jeśli nie najlepszą to chociaż jakąkolwiek miejscówkę do położenia głowy. Tym sposobem trafiamy do Caldiran, niedaleko granicy z Iranem.
Miasto jak miasto wydawałoby się, jednak coś nieokreślonego czai się za każdym rogiem, wychyla się zza każdego okna i każdych drzwi. Kurz unoszony przez samochody, jakieś inne takie spojrzenia miejscowych, obdrapane z kolorów budynki, cień gór skrywający wszystko w półmroku a w tym wszystkim wkomponowani my. Ugotowani przez pot i słońce, zakurzeni od kasków po buty, na kolorowym motocyklu i nie wiadomo skąd intruzi.

Otel ma jedną gwiazdkę. Właściciel lekko zdziwiony, ale wciąż uprzejmy po krótkich negocjacjach ceny, prowadzi nas do pokoju. Budynek jest własnością Kurda o imieniu Ercan. Przed otelem stoją ciągniki … polskiej produkcji na sprzedaż. Wera, żeby nie urazić uczuć religijnych miejscowych, zakrywa włosy.



W środku otel nie jest ani schludny ani czysty ani nic z tych rzeczy. Po prostu jest. Koślawe drzwi pokoju zamykają się bez niczyjej pomocy. Porwane i poplamione firanko-zasłony skrywają za sobą okno z widokiem na od dawna niedokończoną budowę. Nierówna podłoga przykryta jest wykładziną pod którą nawet w butach motocyklowych da wyczuć się mniejsze nierówności i jeden wielki dół na środku pokoju. Niegdyś białe ściany emanują zaciekami goszcząc na sobie nieco ciemnych kropek. To muchy. Nie przeszkadzamy sobie nawzajem, więc nie ma kłopotu. Lepiej tu spać w swoim śpiworze.



Korzystanie z ubikacji w korytarzu grozi uszczerbkiem na zdrowiu. W łazience stoi wieeeelki baniak z wodą.
Do baniaka jest podłączona miękka armatura idąca z sufitu. To system nagrzewania. Obok czarna jak noc dziura. Służy prawdopodobnie do wszelkich czynności związanych z życiem osobistym każdego człowieka bo prócz oczywistych spraw…. No po prostu nad dziurą, zamocowana jest rurka zakończona czymś jak prysznic. Wiadomo co się stanie z mydłem które upadnie stojącemu okrakiem nad dziurą człowiekowi.
Całość (czasem) oświetlała żarówka smętnie zwisająca ze ściany na kablu. Szczęśliwie do ściany przymocowana jest też zwykła umywalka z zimną wodą, bo nawet po instruktażu nie da się obsługiwać tych wszystkich dóbr.
Samo zamieszkanie tutaj jest przygodą.

Za to gościnność Kurda nie ma sobie równych i każdego z chęcią przyjmie i ugości herbatą czy kawą. Mi się podoba, tylko żeby można było się umyć…
Cena 25Euro/doba nie jest wygórowana, zważywszy że wokół dzikie góry, nieprzyjazne dzieci, patrole wojskowe i zbliżającą się noc. Dziś dość pobieżnie się myję. Wera wraca z łazienki z ... o zgrozo... użytą szczoteczką do zębów. Ta dziewczyna nie czuje strachu przed niczym!
Braki w dostawie prądu średnio co 10 minut pozbawiają nas możliwości zrobienia czegokolwiek. Wyczekując odpowiednią chwilę, idziemy po kolację.

W spożywczo-przemysłowym sklepiku obok kupujemy ciastka, groszki o smaku sam nie wiem czego i sok.



Wracając do pokoju, natykamy się na człowieka któremu zapłaciłem za nocleg. Zaprasza nas do swojego biura sprzedaży traktorów z Polski. Korzystamy z zaproszenia nie chcąc narzucać się naszym muchom i innym stworom w pokoju.
Ercan, nasz gospodarz, zaprasza na herbatę, potem drugą, potem kawę i znów herbatę. Wchodzimy w to z naszymi ciastkami, więc i on woła chłopaka, który przynosi za chwilę ciasto.
Po bliższym poznaniu, ci wyklęci ludzie bez swojego miejsca na ziemi, okazują się bardzo przyjaźni, uprzejmi, gościnni i tolerancyjni.



Tak oto, przy herbacie i słodyczach dowiadujemy się nieco o Kurdach, ich zwyczajach, państwie którego nie mają i interesach jakie robią. Znów zyskujemy nowego przyjaciela.

Dla dociekliwych: N39.13707 E043.90615
http://goo.gl/maps/nRu7c
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline konto_usuniete

  • TDM User
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 942
    • Moje motongi
PKP  :deadbeer: :deadbeer:
Inspirujesz panie Celofanie :)

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

18.Caldiran-Batman 08.07
113426-113868/442


Rano inny świat. Muchy na ścianach okazują się nieżywe a zacieki to pewno jakiś płyn na te muchy. Słońce dodaje życia i kolorów we wszystko co wczoraj było tak szarobure i nieruchawe. Ulica zapełnia się ludźmi i otwierają się sklepy.









Mężczyźni schodzą się jak zawsze na herbatę a kobiet jak nie było tak nie ma. Tylko mężczyźni są widoczni na ulicy.



Gwar dodaje życia okolicy. Kurzu wcale aż tyle nie ma jak sądziliśmy wczoraj. Motocykl pozapinany we wszystko co miałem stoi jak stał na miejscu obok traktorów.







W piekarni przy Otelu, na szklanym stoliku jemy śniadanie z nadziewanych bułek z kawą i pożegnawszy się z każdym kogo poznaliśmy ruszamy dalej.





Wyjeżdżając z miasta widzi się taką konstrukcję.



Napis na bramie mówi o tym że drzwi stoją zawsze otworem a Gule Gule to zwyczajowe cześć, cześć po turecku.

Słone jezioro Van zrobi wrażenie na każdym kto się tu zapuści. Jest największe i najgłębsze w kraju. Jeśli chodzi o statystyki, jest też największym na świecie jeziorem sodowym. Żyje tu jeden gatunek ryb.









Na wyspie Ahtamar na południu jeziora stoi ormiański kościół z X wieku.

Miasto Van nie jest spektakularnie ciekawe.



Jedynie olbrzymia twierdza górująca nad miastem, swoim rozmiarem imponuje i przemawia ogromem pracy włożonej w budowlę.
Zwabiła nas swoja potęgą pod samą bramę.





Tutaj bardziej jednak zaaferowały nas dzieciaki które tam zastaliśmy.



Mam przy sobie groszki kupione poprzedniego wieczora w kurdyjskim sklepie. Że nie były nam potrzebne…



Przy działkowaniu kilka wysypało się na ziemię. Chłopcy bez żadnych oporów dziobali je jak kury.



Resztkę oddałem jednemu chłopcu w torebce. Obnosił się z nią bez skrępowania dumny jakby skwarkę lizał.







Pomimo biedy wystającej zza każdego rogu, chłopcy wydawali się być szczęśliwi. Jeszcze dorosłe życie przedwcześnie ich nie dopadło widać. Oby tak zostało jak najdłużej…
Życie w Van













Ten człowiek nie ma lekkiej pracy. Wszyscy trąbią na niego i pokrzykują kiedy wlecze swój wózek ulicą.





Tych dwóch łepków rzuca w nas paprochami z arbuzów. Kiedy grożę palcem, przepraszają ze skruchą...





Tak relaksują się miejscowi. Oczywiście tylko mężczyzn widać.





My odpoczywamy pod daszkiem jakich tu wiele nad brzegiem.



Wyjeżdżamy z miasta, znów mogąc zachwycać się okolicznościami natury.







A tu wspomniany ormiański klasztor na wyspie Ahtamar



Gdzieś po zachodniej stronie jeziora Van, dużo ryzykując, na pobocze zjeżdża TIR żeby nas przepuścić a potem jedzie za nami. Nie było by w tym nic dziwnego ale przy najbliższym prostowaniu kości, zatrzymuje się razem z nami jakby coś chciał.
Z samochodu wyskakuje młody człowiek w moim wieku i … proponuje oddanie TDM`ce trochę paliwa.



Chyba robię nadzwyczaj głupią minę, bo sam zabrał się do roboty. Z boku cysterny ma schowek a w nim agregat mały a w nim trochę benzyny. Tą benzynę zasysa przez rurkę do pojemnika po oleju i tak udaje mu się utoczyć  jakieś 2 litry drogocennego płynu. Przy tym oczywiście opija się oktanów aż prycha jak zachłyśnięty wodą koń a pluciu końca nie ma.
 
Krzyczę do Wery żeby szybko przyniosła wodę żeby uczynny Turek mógł zapić to świństwo. Kiedy Turek wodę dostaje… zaczyna myć ręce wciąż jednak plując i charcząc i ani myśląc przepijać benzynę wodą.

Po całym tym niebezpiecznym zabiegu, wchodzimy w rozmowę na łatwe motoryzacyjne tematy. On w swoim języku a ja czystą polszczyzną. Ręce bez końca zataczają w powietrzu różne kształty, piach co chwila nosił na sobie ślady różnych marek aut a uśmiech nie schodził z gęby żadnemu z nas.

Wera stoi z boku najpierw zdumiona a potem pęka ze śmiechu gdzieś za skałą. Turek pokazuje mi jeszcze wnętrze swojej nowej, czyściutkiej ciężarówki, wyposażenie, łącznie z odkurzaczem i przenośnym DVD a potem wskazując ręką zachód i na swoją twarz w geście picia powtarza na okrągło dwa słowa: Ti i czaj. To każdy by zrozumiał.

Wsiada do swojego nowego Mercedesa i rusza. My na koń i za nim.

Rozdzielamy się dopiero na rogatkach miasta Tatvan. On zatrzymuje się przy sklepie, my według jego wskazówek mieliśmy zatrzymać się 5km dalej na jakimś parkingu czy stacji benzynowej.
Czekamy w umówionym miejscu jednocześnie tankując do pełna, ale kiedy się znudziło jedziemy dalej swoją drogą powoli zapominając o tym fascynującym człowieku.

Koniec końców dopada nas głód. Małe miasteczko, upał, samochody i restauracyjka… No to zamawiamy. Zawsze zamawiamy na chybił-trafił z przyczyn wiadomych. Nie znamy języka tureckiego a Turcy co najwyżej kilka słów po angielsku.



Zawsze też trafiamy na smaczne i pożywne jedzenie z mięsem. Napełniwszy brzuchy szykujemy się do wyjścia a tu nagle słychać pisk opon i tuman kurzu. Widać było tylko jak kabina białego TIRa podskakuje gwałtownie tracąc prędkość. Już wiemy kto to. Cały zestaw blokuje i tak wąską ulicę.
Po krótkim i wylewnym powitaniu jakbyśmy byli braćmi i kilka lat nie widzieli, jedziemy za nim.

Co się teraz wydarzyło nie jest łatwo wytłumaczyć. Zatrzymawszy się w wybranym miejscu, z wozu wyjmuje kołdrę i rzuca na kamole pod murem. Na kołdrę rzuca koc a na kołdrę i koc poduszkę. Na to wszystko trzeba się uwalić i leżeć pokazuje …



Odpala swoje przenośne DVD wyraźnie chełpiąc się urządzeniem i zabiera się za… robienie jedzenia!
Nie wiadomo skąd zbiera gałęzie które nakazuje podpalić.



Kiedy się spaliły, kładzie na nie kawałki kurczaka i warzywa wcześniej wszystko osobiście umywszy w pobliskim źródle wody lecącym rurą ze ściany. Pieczywo, pomidory i wszystko inne lądują na kocu.
 




pierwszorzędne jedzenie.



Oto nasz kucharz i teraz już przyjaciel...



Nasyciwszy się po brzegi uszu jedziemy dalej kiedy tylko udało mi się jakoś wgramolić na motocykl.

Nie rozstajemy się tak po prostu. Jeszcze przed miastem Batman pijemy herbatę. Dokładnie po cztery herbaty. Rozmowom nie ma końca a zeszyt zapisuje się rysunkami pomocniczymi w błyskawicznym tempie.
Tu jednak rozstajemy się na dobre.



W Batman bo tu razem dojechaliśmy, dość długo szukamy miejsca do spania. Dodam tylko że kilka miesięcy przed naszym przyjazdem, żołnierze tureccy zastrzelili kilkanaście kobiet. Według doniesień TV były to terrorystki, które nielegalnie przekroczyły granicę z Iranem... Pozostawię tą wiadomość bez komentarza.





W końcu, gdzieś w bocznej uliczce zaczepiamy się w czymś w rodzaju pensjonatu. To jedno piętro kilkupiętrowego budynku gdzieś wśród pomniejszych uliczek miasta.
Bezwzględnie młodzi ludzie w recepcji nakazują zamknięcie motocykla na wszystko co mamy. TDMka stoi pod sklepem monitorowana całą noc.  Warunki jak na Turcję znośne.
Oto nasz pokój i "podróżniczy nieład" w nim.



To widok z okna pokoju.





A to widok z okna łazienki która jest w pewnym oddaleniu na półpiętrze.



Jeszcze tylko krótki spacer do pobliskiego sklepu po coś na kolację i spać...

Dla dociekliwych: Raman, Batman 72070
http://goo.gl/maps/0XXGv
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

19.Batman-Icel(Mersin) 09.07
113868-114575/707


Z „pensjon” wyruszamy bez śniadania, licząc jak zawsze na piekarnię czy inne "pyszne" miejsce.

Dopiero za drugim podejściem w Diyarbakir trafiamy na coś ekstra. Ciepłe pieczywo jest nadziewane czymś jak ser biały ale stopiony. Oczywiście nie obyło się bez przyjaznych gestów i swojskich udogodnień, co jak już wiemy nie stanowi tu żadnego kłopotu. Właściciel piekarni wynosi dla nas wszelkie udogodnienia, widząc że jemy przy motocyklu.



Woda w miseczce... Nie wiem do tej pory czy to do picia czy rąk umycia… Wypijamy więc.



W tym samym mieście ale trochę dalej, Werze wpada do oka coś tak skutecznie że spędzamy małą godzinkę zupełnie unieruchomieni. Po raz pierwszy przydaje się zawartość apteczki.


 
Przy okazji obserwujemy.







Po odratowaniu oka ruszamy w dalszą drogę.







Ten chłopak wiezie butlę gazową.



Zatrzymujemy się na tankowanie. ostajemy tradycyjną słodką i gorącą herbatę...





... nabieramy wodę do picia...



 i wdajemy się w rozmowę migową z młodym sprzedawcą ze stacji i patrzymy na zastany świat obiektywem.



Ta zadyma wywraca wszystko co znajdzie się w jej zasięgu.



W tym czasie podjeżdża człowiek ze szklaną budką i z tego akwarium czerpie jakiś czarny napój.




A tu miejscowy transporter.



Jak można się spodziewać, zostajemy poczęstowani tym napitkiem za który zapłacił nasz rozmówca, nie chcąc słyszeć o pieniądzach. Przy tym przykładał pięść do serca. Zdaje się że uznaje nas za swoich gości. Bardzo miły gest, choć sam napój pity wielokroć przez miejscowych, nam do gustu nie przypada w żadnej mierze.
W drogę. Jest dość monotonnie.







Droga ciągnie się prostą nitką przez dziesiątki kilometrów a krajobraz właściwie nie zmienia się. Żar leje się z nieba, asfalt wibruje gorącym powietrzem tworząc małą fatamorganę tuż nad horyzontem.
Jak na prawdziwą przygodę przystało, mamy też na koncie coś ekstra.
Po gruzińskich występach na kamieniach, kiedy to koziołkowałem wjeżdżając do klasztoru Cminda Sameba, coś się nadwyrężyło. Obluzowane niewidocznie mocowanie „płuca”, przekonane pędem motocykla i przeciwnym wiatrem, odpada.



Nie mogę pozwolić na to żebyśmy wracali z mniejszą ilością motocykla. Mimo ponad 40st C znajduję zgubę.





Przytwierdzam zgubę na trytytki. Są lekiem na wszystko.



Dalsza droga to znów pustkowia, równiny i pustkowia. Ma to swój urok, bo wiele myśli przychodzi do głowy.



Tu można kupić owoce.



Kiedy jest tylko okazja, uzupełniamy wodę pitną.



Mijamy dołem autostradę.



W przypadkowej miejscowości zatrzymujemy się na jedzenie.







Tym sposobem, kiedy zachodzi słońce, dojeżdżamy po ciemku do miasta Mersin.



Tutaj wystukuję w GPS najbliższy kemping którego jednak nie ma a na jego miejscu stoi czynny jeszcze bazar czy coś w rodzaju hurtowni spożywczej. Że jest już ciemno, pozostaje nam zabukowanie się w pobliskim hotelu.  Tym bardziej że w tak dużym mieście nie ma szans na dziki nocleg.

Dla dociekliwych: N36.83012 E034.65112
http://goo.gl/maps/DvJiJ
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline djmarc

  • TDM User
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 18
  • MZ250 XJ600s Tdm900
Rewelacyjna wyprawa, świetnie opisana i sfotografowana. Moja wyprawa przez Europe to przy tym jak kolega wyżej napisał wypad po bułki. Jesteście dla mnie inspiracją na przyszłe wakacje, a Wasza relacja trafia do ulubionych i w przyszłości będzie potraktowana jako przewodnik. Czekamy na resztę
"Every man dies, not every man really lives"

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

20.(Ice)Mersin-Erdemli 10.07
114575-114624/49


Dziś wstajemy dość późno. Mamy jakieś 50km do przejechania, więc poranne toalety, pakowanie trwają w nieskończoność. Niedaleko jest bazar spożywczo-warzywno-przemysłowy. Tu zamawiamy knajpowe żarcie, kebap.
Zdaje się, że dzięki naszym przytakującym wciąż głowom dostaliśmy najostrzejszy kebap w całej Turcji.







Zmęczywszy to diabelskie danie idę do wcześniej umówionego fryzjera.
Człowiek ten niemałej postury, po wynegocjowaniu ceny usadza mnie na fotelu przed lustrem. W sumie nic nadzwyczajnego. Łapie za nożyczki, maszynkę i co tam jeszcze trzeba. Też norma. Ale… maszyną golącą prawie dostaje się do okostnej, tak mocno naciska.





Teraz mycie.
Z impetem moja głowa ląduje w umywalce przede mną, pchnięta znienacka. Mały figiel i nos złamany, ale udało się.
Teraz lodowata woda mrozi mózg, zmywając resztę ściętych włosów. Już za chwilę głowa wraca do pionu a za nią ledwo nadążające kręgi szyjne. Nie sposób powstrzymać tej nadludzkiej siły, tak jak nie sposób przewidzieć następnego ruchu.
Ręcznik narzucony na łepetynę, penetruje czaszkę jak papierem ściernym. Niezbyt finezyjne dłonie fryzjera, przesuwając skórę w jedną i w drugą stronę, uciskają każdą część głowy z mocą imadła.
Wtem pulchne palce, chyba wskazujące, obu rąk penetrują moje uszy aż do najgłębszych zapomnianych zakamarków małżowiny. Za chwilę wpychają gałki oczne do środka kreśląc okręgi i rwąc brwi. Żeby tego było mało, czuję jak przez ręcznik te same pucołowate dłonie ciągną mnie za nos, pozbawiając go wody po prysznicu i naturalnej wilgoci zebranej w geście obrony przez organizm. Płyny organiczne zniknęły w ręczniku. To pewne.
Nagle koniec tego gwałtu. Nastaje cisza.
Ręcznik przestaje rysować facjatę, ucisk na czaszkę mija a skóra wraca na miejsce. 

Ale to nie koniec.
Człowiek ten, że zna swój fach nie od dziś, bierze w dłoń pęsetę i wyrywa jeden włos z ucha.
Chyba nie jest usatysfakcjonowany i coś mu przeszkadza. Ze specjalnego pudełeczka wyjmuje patyk zakończony czymś białym. Nasącza jego koniec płynem z małego flakonika i szoruje tym obie małżowiny. Teraz to co ma w ręku podpala i przytyka do jednego i drugiego ucha! Błękitny płomyk dziarsko przeskakuje do zwilżonych łatwopalnym płynem uszu, niszcząc bezpowrotnie rosnące tam włoski… Teraz już tylko widzę w lustrze dwa chlaśnięcia ręcznika dla ugaszenia rozprzestrzeniające j się pożogi w moich uszach i koniec...
Po traumatycznym zdarzeniu pozostał unoszący się w powietrzu delikatny swąd spalonych włosów. Człowiek ma fach w ręku!

Piękny, pachnący i umyty, prawie po transplantacji, zakładam ostrożnie kask i jedziemy siną w dal. Od tej pory Tureccy fryzjerzy jawią mi się nieco inaczej niż zwykli ludzie. 
Te 50 kilometrów które dziś mamy przejechać to w zasadzie jedna wielka aglomeracja. Miasto przechodzi w miasto a oddzielają je tylko tablice z nazwą danej miejscowości.





















Dojeżdżamy do napotkanego kempingu.



Bezkresne pole namiotowe. Ciągnie się wzdłuż plaży morza Śródziemnego wisa vis Cypru przez około 2km. Jest jedna brama wjazdowa. W lipcu większość pola jest niewykorzystana. Miejsce jest zalesione ale bez insektów latających. Co wieczór przejeżdża między drzewami pickup z aparaturą tryskającą dookoła czymś, co odstrasza owady. Nie wiem jaki ma to wpływ na ludzi.
Sanitariaty w opłakanym stanie. Prysznic bierzemy wieczorem pod kranem stojącym przy opustoszałym wejściu na plażę, daleko od ludzi. Dostęp do prądu czy WiFi jest w wyznaczonych miejscach blisko „recepcji”. Na terenie jest sklep spożywczy z lekko zawyżonymi cenami i teren z przeróżnymi urządzeniami do ćwiczeń fizycznych.  Za płotem trafił nam się prócz ruchliwej ulicy, meczet.
Do centrum miasta od „recepcji” jest około 1km. Tam restauracje, sklepy, bankomaty, piekarnie i wszystko, co może oferować miasto.
Cena za motocykl, namiot i dwie osoby 17,5TRY (7,5Euro)

Wejście na plażę.







Morze jakieś takie mętne, spienione i ciepłe jak zupa.









Jutro jedziemy dalej.

Naciągam łańcuch, bo widać ewidentnie że jest wyczerpany podróżą. Poza tym coś trzeszczy nieznacznie, popiskuje i terkocze w motocyklu.





Opona OK.



Ranny w Gruzji boczek też się ma dobrze.



Przedtem jednak lansik po mieście. Kaski w kąt, ciuchy w kąt. Jedziemy myć bestię.


 
Naciąganie łańcucha (chyba ostatnie w jego żywocie) nie pomaga Coś terkocze , piszczy i szura gdzieś w napędzie. Oczami wyobraźni czarno widzę jak jakiś miejscowy mechanik rozpoławia silnik żeby stwierdziś że na przykład wałek zdawczy jest do wymiany... Zostawiam to jednak późniejszym rozważaniom. Póki jedzie, nie ma co się martwić.
Teraz przyjemności. Zakupy, lody, zakupy, kawy i herbaty, zakupy.







Kręcimy się bez celu tu i tam.



W drodze powrotnej nieszczęście. Samochód trafił w skuter. Policja, ludzie, krzyki, błyskające światła.
Ze względu na drastyczne obrazy, pomijam dokumentację foto. Dość że krzyk kobiety siedzącej na ziemi, trzymającej w objęciach ranną dziewczynkę, jeszcze przez kilka dni wspominamy ze współczuciem...

Na kempingu kolacja, mycie i spać.

A tu nasze sąsiadki myją dziecko.




Dla dociekliwych: N36.58886 E034.28236
http://goo.gl/maps/vdhrk
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

21.Erdemli-Goreme 11.07
114624-114998/374


Jedziemy ze stękającym napędem lub czymś w jego pobliżu.







Przy wyższych prędkościach nie słychać tego, więc nie chcąc się zadręczać jadę wyższymi prędkościami.
Skrzętnie omijamy wjazd na autostradę w Mersin i bocznymi dróżkami jedziemy wzdłuż autostrady mijając małe miasteczka z siedzącymi w cieniu kawiarnianych markiz mężczyznami przy herbacie.















Bywa że przejazd w wioskach jest wąski na jeden samochód.
Wjeżdżamy w olbrzymie plantacje winogron położone na wzgórzach.





Wzgórza po horyzont w winogronach. Od razu wiedziałem że musimy spróbować choć po jednym owocu. Oczywiście okazja nadarzyła się szybciej niż pomyślałem. Na poboczu stoi stara, załadowana po niebo ciężarówka z owocami. Wokół kręcą się i odpoczywają w cieniu robotnicy.



Zatrzymuję się i idę do ludzi z pieniędzmi. Ugrywam tylko tyle, że rozbawione towarzystwo pokazuje palcami na pole z krzakami. O pieniądzach nie ma mowy.
Myśląc że właśnie otrzymałem stosowne pozwolenie na spróbowanie winogron zabieramy się z Werą za ogołacanie najbliższego krzaka.  A tu nagle podnosi się jeden facet i zmierza do nas z wyciągniętym nożem w kształcie orlego szponu. Błyska ta kosa w moim kierunku... a paluch draba wskazuje na krzak… Uff. Chce pomóc, nie powstrzymać.



Sądząc że owoców niewiele zjemy odmawiam oczywiście. I tak, zebrawszy… niemal całą reklamówkę, podziękowawszy ukłonem za poczęstunek ruszamy w drogę.



Ludzie z samochodu machają na pożegnanie. Soczyste, świeżo zerwane, pachnące słońcem winogrona towarzyszą nam tego dnia prawie do końca drogi.   

W tym miejscu pierwszy raz, przez nieuwagę, wjeżdżamy na Turecką autostradę.



Nuda, nuda i nuda... i sporadycznie mijane samochody.



Cóż, karta od kolegi spotkanego w górach Kaukazu okazuje się przydatna.
Autostrady w Turcji są jak drogi papier toaletowy. Proste, gładkie, długie i widoki do d..y.
Jadąc autostradą traci się połowę przyjemności, połowę widoków, połowę połowy i pół połowy połowy. Nie warto. Jadąc autostradą omija się przygodę i to czego już nigdy się nie zobaczy. Powinien być tu zakaz wjazdu podróżnikom na autostrady.

Po zjechaniu z nudnej trzypasmówki,



po zatrzymaniu się przy wodopoju,



...zjedzeniu mikroobiadu u skąpego restauratora w małym miasteczku turystycznym...



dojeżdżamy do przedmieść Goreme.













I samego centrum.



Jakby ktoś nie wiedział, to najbardziej znana turystom miejscowość stojąca wśród dziwnych formacji skalnych w Kapadocji. Opcja odwiedzin tego miejsca jest głównym punktem w folderach agencji turystycznych wysysających z ludzi pieniądze. Jest tu z tego powodu trochę kiczu.



Oczywiście z noclegiem nie ma najmniejszego kłopotu. Wystarczy się zatrzymać i już przy człowieku pojawia się inny człowiek z propozycją noclegu, żarcia, basenu, WiFi i co kto sobie wymyśli.



My wybieramy kemping. Właściwie to kemping wybiera nas. Jak tylko zatrzymałem maszynę, spod ziemi wyrasta młody człowiek w okularach jak denka od butelki po szampanie i płynną angielszczyzną proponuje nocleg i wymienia udogodnienia jakie nas tu czekają. To jeden z dwóch przemiłych Turków prowadzących tu swój interes.
Po krótkich negocjacjach, kiedy cena staje się w końcu dość znośna, ku obopólnemu zadowoleniu wyłączam silnik, rozstawiamy namiot w odpowiadającym nam miejscu.







Krótki prysznic pozwala zapomnieć o niedawnej spiekocie i kurzu. Idziemy na rekonesans po Gori.





Jedna z restauracyjek w centrum.





Sprzedawca dywanów.













Idziemy też na "zaplecze" miasteczka.













Nie ma tu kosmitów a ludzie żyją normalnie.












Kiedy już przeszliśmy w szerz i wzdłuż całe Goreme, wracamy na kemping żeby zabrać motocykl i poszukać dobrego  miejsca na jutrzejsze poranne przedstawienie...
Łatwo trafiamy na dobrą miejscówkę.













Narybek przeprowadza próby.



Jakoś się udaje.







Ściemnia się.













Wieczór na kempingu spędzamy przy kolacji w małej restauracji. W towarzystwie dwóch młodych właścicieli tego miejsca rżniemy w karty do pierwszej w nocy przy herbacie. Bywa że bariera językowa jest świetnym powodem do śmiechów i radości. Liczy się tylko zastana chwila i nic więcej. Tak jest w Turcji.

Sielanka.


Dla dociekliwych: N38.64436 E034.83455
http://goo.gl/maps/sFJrB
« Ostatnia zmiana: Maj 17, 2013, 21:53:42 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline SlaMa

  • TDM User
  • Warszawa
  • 180 km/h
  • ****
  • Wiadomości: 284
Klimat z fryzjerem powala.  :deadlol:  :deadlol:  :deadlol:
Gwałciciel z Erdemli.  :deadlol:

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

22/23. Goreme-Goreme 12.07
114998-115036/38


Rano budzi nas muezzin i budzik jednocześnie. Tylko pobudka około piątej gwarantuje widok po jaki tu przyjechaliśmy.
Żeby nie obudzić sąsiadów wydechem z R1 adoptowanym do naszej TDM`ki, motocykl wypycham z kempingu na główną drogę.
Teraz jedziemy na wybrane wczoraj wieczorem miejsce.



A tam… wschód słońca.











W dolinie widok ten jest codziennością...





Trochę bajeru...



Unoszą się wszędzie. Jest ich coraz więcej i więcej.







Statyczne i wielce dostojne kule wypełnione ciepłym powietrzem  prócz niesamowitych doznań wzrokowych, wypełniają całą dolinę złowrogim sykiem zapalanego gazu.











Beztrosko piloci pływają w powietrzu między skałami.













Nawet Wera łapie jeden na chwilę.



Balony latają albo wysoko żeby pokazać pasażerom rozległą panoramę okolicy…



 …albo wręcz nurkują w doliny między skały niemal ocierając się o porowatą fakturę kamieni.



To chyba jedyne miejsce na świecie gdzie dzień w dzień można zobaczyć kilkadziesiąt balonów startujących jednocześnie z jednego miejsca.













Po sesji wracamy odstawić motocykl i idziemy na spacer.

Chodząc po Goreme zdałem sobie sprawę że WSZYSCY żyją z tych balonów. Począwszy od pilotów balonów, przez kierowców Toyot Landcruiser które ciągną przyczepy z balonami, kierowców busików dowożących turystów do tychże balonów, przez naganiaczy i zachęcaczy mających prowizję od nagonionego, biura wyspecjalizowane w wycieczkach balonem, obsługę naziemną balonu, podawaczy herbaty przed i po locie balonem, „profesjonalnych” fotografów i operatorów kamer filmujących balony z pasażerami, obsługę stacji napełniających butle gazem do balonów, serwis Toyot ciągających przyczepki z balonami, serwis samych balonów i ich butli i jeszcze nie wiem kogo.
W tym miasteczku wszystko jest podporządkowane balonom w którym lot kosztuje 150 Euro za godzinę albo jak się trafi „okazję” i majfrienda co potrafi wszystko załatwić to 120 Euro.
Dodam tylko że do jednego kosza wchodzi kilkunastu turystów a balonów startuje codziennie kilkadziesiąt.

Zważywszy na ilość osób zatrudnionych w tej działalności, odlotowa cena staje się zupełnie zrozumiała.
My poprzestajemy na krzewieniu wizerunku TDM na tle tych latających świnek-skarbonek.
Jeszcze po powrocie z „miejscówki”, na kempingu z bliska możemy  przyglądać się tym żaglowcom powietrznym.





Wczoraj wieczorem dobiła para Francuzów na nocleg. Sporą część trasy ze swojego kraju przejechali… na rowerach.



Zaprzyjaźniamy się, opowiadamy o trudach podróży, my podziwiamy ich zapał a oni nasze przygody. Oglądamy mapy i trasy przejazdu. Wszystko to przy cieście, herbacie i innych frykasach.
Fotografia pamiątkowa:



Bardzo to piękne, ekscytujące i inspirujące kiedy ludzie około 50-tki myślę, z pasją opowiadają o przygodach i miejscach które widzieli, czuli i poznali z perspektywy pojazdu którym większość jeździ dookoła domu.

Dla pełnego obrazu Goreme i okolicy, po śniadaniu ruszyliśmy z motocyklem sprawdzić co jeszcze zaskoczy nas swoim pięknem.











Oczywiście wszystko co UNESCO jest bardzo "turystyczne" i dość drogie w kasie biletowej. Czy i gdzie warto wejść, trzeba na miejscu ocenić samodzielnie.
Oto widziany wcześniej z daleka zamek w Uchisar



To jego strażniczka ze swoimi owocami na sprzedaż.





widok z zamku.





























Błyskotki zawsze przyciągają.





Jedziemy w następne miejsce.





Jesteśmy przy kościele Cavusin.









I dalej.



Sporo tu smoków małych.



Teraz dolina mnichów czyli Pasa Bagi.









Niesamowite formy skalne przywodzą na myśl wiele skojarzeń.





W wielkiej hali można kupić pamiątkę.Są i kiczowate kolorowe kulki ale też ręczne wyroby tureckivh rzemieślników.









A to tańczący Derwisze z metalu.



I husty ręcznie tkane.



Upał doskwiera wszystkim. Jest około południa. Idziemy do cienia.



























Pali czy sprząta?







Kręcimy się po okolicy, robimy zakupy na obiadokolację i wracamy do Goreme wcale nie najkrótszą drogą.



Ani nawet nie główną.







W końcu muszę użyć GPS żeby wrócić do namiotu.





W okolicy jest kilka zasadniczo „obowiązkowych” i „kultowych” miejsc które należy zobaczyć ale przekornie omijamy je nasyciwszy się poprzednimi widokami.



Chcemy Werze wynająć skuter ale na wszystkie potrzebne jest odpowiednie prawo jazdy.
Skoro tak, idziemy pieszo.















I tak oto, trochę motocyklem, trochę pieszo, dochodzimy upalną drogą dnia, do zachodu słońca.



Dla dociekliwych: N38.64436 E034.83455
Mapy dziś nie będzie. Po prostu trochę pokręciliśmy się tu i tam po tej dziwnej i pięknej krainie.
« Ostatnia zmiana: Maj 18, 2013, 16:36:02 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

24.Goreme- gdzieś między Akbaslar i Naipler 13.07
115036-115769/733


Jest 6 rano. Pierwsze słowa, jakie Wera powiedziała po obudzeniu się: „Nie było tego Mariana z „Mam Talent””??? Jak się okazuje, ma na myśli muezzina…



Z Goreme urywamy się dość wcześnie także trzeba wypychać zapakowaną TDMkę pod górę na ulicę.

Wcześniej jednak po raz ostatni podziwiamy posykujące kule z uwieszonymi pod spodem ludźmi jak jajka w koszyku wielkanocnym.















Przejazd przez Turcję centralną to proces długi i monotonny. Jest płasko, gorąco, słonecznie i pusto.
Tylko w oddali raz na jakiś czas daje się zauważyć jakieś urozmaicenie terenu.



Niektórzy zmuszeni są prowadzić koczowniczy tryb życia.



Coś w motocyklu wciąż szoruje, czasem zgrzyta i popiskuje w okolicy silnika czy napędu. Słychać to najmocniej przy małych prędkościach.

W każdej większej miejscowości korzystamy ze stacji benzynowej.



Droga płaska i prosta, gorąco. Nic się nie dzieje przez wiele kilometrów.
Tankowanie, jedzenie przy drodze, kawa, herbata, zimna woda, tankowanie. Teraz to już „codzienna rutyna”. Tak to pewnie już jest w każdym wielkim kraju kiedy przejeżdża się go tranzytem.

Zmierzch zastaje nas blisko niczego. Po krótkich poszukiwaniach odpowiedniego miejsca na obóz, instalujemy się niedaleko od drogi osłonięci dużym drzewem.





Widok z namiotu na dolinę. Namiot ma to do siebie że widok z "drzwi" może mieć wiele odsłon a my zawsze możemy wybrać tą właściwą...









Tutaj też zjadamy żelazny zapas, czyli danie prawdziwych trawelmaniaków. Spagetti z czymś tam w proszku z torebki.
Jak na te warunki i stopień zgłodnienia nawet łatwe i smaczne. Wystarczy zalać gorącą wodą i poczekać 10 minut i zjeść.
Pełne brzuchy to podstawa.

Dla dociekliwych: N39.57431 E028.40513
http://goo.gl/maps/rcYMF
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

25.Między Akbaslar i Naipler-Alexandroupoli.14.07
115769-116248/479


Budzi nas wschód słońca i… wszechogarniająca cisza. Nikt nie nawołuje do modlitwy. Tutaj da się już odczuć mocne wpływy Europy z jej europejskością. Albo... może po prostu jesteśmy z dala od wszystkiego na pustkowiu pustkowia.
Pakowanie w tej scenerii to sama przyjemność.









Zostawiamy piękne okoliczności natury i jedziemy.
Chcę dziś zrobić porządek z wyjącym już teraz napędem i to jeszcze przed nastaniem upałów. Pewno coś źle skręciłem gmerając na tureckim kempingu.

Przed Balikesir zatrzymujemy się na małej stacji benzynowej. Silnik stop.
Wychodzi ze środka człowiek i pyta czy lać paliwo. Chcemy tylko wody.
Przywitawszy się grzecznie z jeszcze jednym człowiekiem ze stacji, zabieram się za rozbieranie TDM.





No i się zaczyna.
Jak człowiek ze stacji zobaczył że jest kłopot i się trochę zejdzie, zaraz przynosi po szklance lodowatej Fanty i wodę. Potem powtórka. Anioł nie człowiek bo mimo wczesnej pory już upał daje się we znaki nawet w cieniu.
Jak zobaczył że nie mam dostępu do jednej śruby, zaraz przynosi swoje klucze i zaczyna gmerać razem ze mną!
Za chwilę pojawia się znikąd jego kolega i przynosi swoje klucze. To nie koniec, bo za pięć minut do pomagierów dołącza się kierowca TIR`a który właśnie chce zatankować samochód.

I tak oto wspólnie sobie przy śrubie gmeramy nie mogąc jej odkręcić płaskimi kluczami.
Nikt jednak o nasadowych nie słyszał nawet. To nic. I tak jest wesoło. Wera się opala na murku a ja jakimś cudem w końcu pokonuję małą metalową przeciwność.
Szczęściu nie ma końca a sukces znów przypieczętowany jest szklaneczką Fanty.
Sama śruba jednak to tylko mały kroczek w całej operacji i generalnie pełen sukces pozostaje w krainie marzeń. Żaden poziom naciągnięcia łańcucha nie przynosił ukojenia uszom. Jazdy próbne wykazują wciąż to samo. Napęd wyje, trzeszczy, ujada i szumi, rzęzi.
Zbieram swoje klucze, cudze oddaję, uzupełniam wodę w butelkach, robimy wspólną fotografię, dostajemy na pamiątkę mały ręcznik z reklamą stacji, długopis firmowy i obciążeni tymi pamiątkami odjeżdżamy. Znów jesteśmy mile zaskoczeni gościnnością i pomocną ręką tutejszych ludzi. Chyba nie można się do tego przyzwyczaić.





Jedziemy dalej podziwiając okolice.



I wymijając korki, nie przeczuwając nieszczęścia...



Słabo zamocowana woda odczepia się od nas przy najbliższych wybojach niestety. Trzeba uzupełnić.
Tutaj tylko miód i przetwory z oliwek. Wody nie ma.



Jest cywilizacja, więc korzystamy.





Za kilkanaście kilometrów wjeżdżamy w krainę szczęśliwego turysty. Ten skrawek ziemi tureckiej okazuje się nieszczęściem...
Mimo że unikamy z namysłem południowo-zachodniego wybrzeża z kurortami Alantaya czy Izmir, natykamy się na Edremit i Altinoluk... Z daleka wygląda to bajecznie.



Wjeżdżając jednak do kurortu zwalniamy do 10km/h, przepuszczamy półnagie ciała spalonych słońcem wczasowiczów dźwigających dmuchane koła ratunkowe swoich dzieci i ich żony w zwiewnych półprzezroczystych tunikach skrywających bladą nagość.
Między nimi biegają dzieci z umorusanymi od lodów buziami. Widać też młode dziewczyny przy kości w szortach tak obcisłych że ciało nie mieści się tam, uwydatniając walec tłuszczu z każdej strony bioder. To uszy miłości chyba ale mają za zadanie wabić czy amortyzować, nie wiem...

Są też zupełnie szczupłe i zgrabne dziewczyny, lecz tak spalone słońcem że muszą tu być już od zarania dziejów i pod opalenizną nie widać że są młode. Nawet ich tatuaże skrywają się pod czekoladowym odcieniem skóry i tylko błysk różowych przylepionych paznokci zupełnie dobrze pasuje do kostiumu plażowego i bladych pręg nie opalonego gdzieniegdzie ciała.
Klapanie klapek po gorącym asfalcie zagłuszane jest muzyką różnego gatunku dobywającą się z każdej mijanej knajpki z kebabem.
Między masą ludzi, sprytnie przemieszczają się swoimi parującymi wókami sprzedawcy gotowanej kukurydzy, albo krzykliwi sprzedawcy mrożonych i pociętych w księżyce arbuzów albo sprzedawcy okularów przeciwsłonecznych.
Zapachy rozgrzanych ciał, spalin, gotowania, perfum i olejków mieszają się w stojącym powietrzu rozgrzanym palącym niemal pionowo słońcem.

W tej hałaśliwej krainie turystów w jakiś cudowny sposób ludzie pozbywają się swoich kompleksów. Można paradować w slipach przywaliwszy brzuchalem te slipy tak że ich niemal nie widać, można opalać cellulit bez wstydliwej obawy o kontrowersyjne komentarze, można wykorzystać bez wysiłku wcześniej zarobione pieniądze wylegując się przy drinku, przejechać swoim drogim samochodem 500m od hotelu na parking przy plaży. Możliwości jest nieskończenie wiele...

Żar leje się wciąż z nieba, przyuliczne budki z żarciem dymią, półnadzy turyści biegają przez ruchliwą ulicę, za nimi ich dzieci a za tymi dziećmi ich babcie i inni opiekunowie też na wpół rozebrani a na to wszystko patrzą z zazdrością albo obojętną wyższością zakutane w swoje chusty miejscowe kucharki albo poważni i milczący autochtoni z wiecznie zapalonym papierosem dumający nad szklaneczką słodkiej i mocnej herbaty.
A my wciąż się czołgamy 10 km/h...
Cały ten obraz dodatkowo potęguje zgiełk przejeżdżających samochodów, trąbienie skuterków, klekot rozpadającego się wydechu w starej ciężarówce wiozącej sieczkę z pola, okrzyki sprzedawców wspomnianej kukurydzy  i szczekanie zostawionego na smyczy psa ujadającego na małe stado krów stojących na środku chodnika.
Groteskowo milczą tylko motorówki, które przecinają w oddali morze swoimi kadłubami. Całość składa się na obraz takiego „miasta do robienia pieniędzy”.

Tak właśnie przedstawia się najmniej zachęcające miejsce i czas w jakim się znaleźliśmy w całej podróży. Ale w końcu Turcja to kraj kontrastów...
Po pewnym czasie udało się wybrnąć jakoś z okowów turystycznej udręki.

W Canakkle, jak przystało na miasto portowe, korek do promu. Jakoś wiedziony trochę instynktem a trochę mając szczęścia omijając kilka ulic, przeciskając się między sznurami samochodów docieramy do wjazdu do portu szybciej niż inni.











Kupujemy dość tani bilet na prom.
Jak tylko zobaczył nas „machacz” pilnujący porządku natychmiast zamachał. W ten sposób ustawiamy się na czele peletonu czekającego na wpuszczenie na statek.









Podróż promem trwa może dwadzieścia minut. Z drugiej strony morza Marmara w Gallipoli sprawnie opuszczamy prom.



Wyjeżdżamy z pustego tu miasta.



...i zatrzymujemy się po owoce. Tutaj zauważam że jedna śruba mocująca nadkole postanowiła nielegalnie zostać na obczyźnie w Turcji. Przez to błotnik lekko ociera o oponę.





Bez większych przeszkód dojeżdżamy do granicy z Grecją tuż za Tureckim Ipsili.

Granica Turcji z Grecją to ład i porządek. Tutaj Turcy jakby mniej biurokracji uprawiają, choć nasza odprawa nie odbywa się tak prosto jak po Greckiej stronie. Grek-celnik zwyczajnie zobaczył że mamy paszporty unijne i nakazuje odjazd.

A w motocyklu coś wyje i wyje…
Cóż, nie ma róży bez kolców. GPS pokazuje nam najbliższe pole namiotowe i tam się kierujemy.
Trzeba ostatecznie rozprawić się z usterką albo jechać do domu.
Moje obawy topnieją wraz z rozpoznaniem do jak dużego miasta dojeżdżamy. Tutaj muszą być warsztaty. Te dobre też.

Kemping jest. Rozbijamy namiot na bliżej nie określony czas. Maszyny stop.



Kemping jest sieci ACSI co daje jakiś pogląd o standardzie i cenie. Recepcjonistka przemawia po grecku, angielsku, niemiecku i francusku. Każda miejscówka na namiot jest z trzech stron ogrodzona żywopłotem. Na terenie jest mała knajpka i coś jak świetlica i sklep z nieco zawyżonymi cenami wszystkiego.
Prysznice i toalety czyszczone kilka razy dziennie. Nie uwidzisz papierka ani peta na żwirowej dróżce wiodącej nad morze. Wokół same drogie przyczepy, takie same samochody, zapach grilla, krzyk dzieci, rubaszne śmiechy matron, opalonych włoskich amantów w stringach i dźwięk Bacha płynący z przyczep bladych Niemców.









Spokoju zaznasz tylko o świcie. Jeśli lubi się międzynarodowe towarzystwo rodzin wielopokoleniowych mieszkających w przyczepach wielkości zamku nad Loarą to tylko brać.
WiFi niemal na całym terenie. Bezpośredni dostęp do grubopiaszczystej plaży. Można wynająć parasol albo leżak.

Z kempingu do centrum miasta jest około 10-15 minut marszu. Można jechać autobusem.
Cena 20 Euro/doba za 2 osoby, namiot, motocykl.
Ponieważ jest niedziela (tak pomyślałem) jutro dopiero poszukamy warsztatu. Ale to sobota jest.

Dla dociekliwych: N40.84682 E025.85356
1.   http://goo.gl/maps/rc872
2.   http://goo.gl/maps/MfTk4


Link do mapy z dzisiejszym odcinkiem podzielony na dwa, bo nie umiem wskazać promu.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/