31/32/33.Anatolikos Olimpos – Foinikouda 19/20/21.07
116919-117555/636
Jest piąta rano. W dobrych nastrojach, pogryzieni przez niezidentyfikowane insekty, po myciu w ciemności i nieudolnym fotografowaniu wschodu słońca, wyjeżdżamy z kempingu samodzielnie otwierając sobie bramę wjazdową z kłódki. Kłódka tylko udaje że jest zamknięta.
Tym sposobem, trochę dzięki zjechaniu z autostrady, trochę z niewiedzy o swoim położeniu geograficznym, przemierzamy głęboką grecką prowincję.
Piękno tego kraju jest widoczne nawet tam gdzie rosną pola uprawne i pasą się zwierzaki.
Jadąc tak siną w dal, doczekaliśmy się wreszcie godziny ósmej, kiedy to cokolwiek zaspany, ale uśmiechnięty sprzedawca pieczywa, sprzedaje Weronice nasze śniadanie w przypadkowym miasteczku.
Tak zaczyna się dzień powszedni w Grecji.
Jedziemy. Oczywiście nie może zabraknąć czasu na zatankowanie motocykla. Tym bardziej że właśnie daje znać o sobie rezerwa. Pierwsza napotkana stacja to trzy zadaszone dystrybutory i wolno stojąca, przeszklona oficyna. Beton.
Przed budynkiem nieruchawy starszy pan zapatrzony chyba od wielu godzin w niebo. Powolutku, jakby szanując każdy swój krok podchodzi do nas i rozpoczyna procedurę tankowania. Skończył, więc płacę. Oddaje reszty i odchodzi zostawiając mnie z wyciągniętą żebraczo ręką.
-Ej proszę pana!- Chrząknąłem nieśmiało po naszemu… Ten dalej kroczy do swojego krzesła.
-Eeee, człowiek! – Dużo głośniej huknąłem z akcentem na „e” ale po angielsku. Bez odpowiedzi…
-Ej ty! – Ryczę na cały regulator znów naszym narzeczem. Ocknął się w końcu i wraca do motocykla widząc że i ja zbliżam się do niego.
Zbytnio się nie dziwiąc mojej groźnej minie, oddał bez proszenia 10 Euro o które to tak głośno zawalczyłem i znów sunie do krzesła z kwaśną miną. Tym razem ja jestem górą.
Ten @#$%^&, $%^&* doskonale wiedziała co robi. Oto historyjka o międzynarodowej, jednoosobowej szajce pt. „O tym jak Grek chciał Polaka na obczyźnie oszwabić na walucie unijnej”.
Wniosek: Czujność ważki należy zachować nawet kiedy jesteś najedzony, zadowolony i masz pełen zbiornik benzyny.
Nie tracąc czasu mocujemy tankbag na miejsce i już nas nie ma.
Wjeżdżamy w górzysty teren. Oczywiście piękno tego miejsca opisać się nie da żadnym zasobem słów, więc odpuszczam.
http://www.tdm.pl/media/files/6ce4b2a54b7692017d3c41470243b1f6.JPGNie warto tracić na autostradę ani kilometra.
Bywa że jedziemy równolegle do niej jednak ani mi się śni wjechać na równy jak stół, płatny w dodatku asfalt z pędzącymi samochodami. Wolimy to.
Przez wiele kilometrów nie widzimy nawet jednego samochodu.
Kiepskiej jakości droga meandruje przylepiona do skały. Od przepaści jesteśmy oddzieleni tylko popsutą barierą.
Jednak jakaś cywilizacja tu jest, lub przynajmniej była kiedyś.
Na chwilę wjeżdżamy na drogę szybkiego ruchu.
Żeby czym prędzej z niej zjechać.
Ciekawość...
A tam...
I dokąd teraz?
Niby żyją tu ludzie ale wszędzie pusto.
Są ludzie...
Wjeżdżamy znów na autostradę i mijamy po lewej Ateny. Bramka autostradowa zapłacona, Korynt ze znanym nam już z poprzednich wakacji sławnym kanałem przejeżdżamy bez odwiedzin i już jesteśmy na Płw. peloponeskim.
Zatrzymujemy się żeby zalać benzyną motocykl. Od tej pory jakby wszyscy uparli się żeby zatrzeć niemiłe wrażenie o starym złodzieju ze stacji benzynowej i jego krześle.
Patrzę w mapę i zastanawiam się dokąd jechać. Podchodzi pani w średnim wieku i pyta płynną angielszczyzną czy może w czymś pomóc. Mówi tak dobrze że ledwo ją rozumiem a Wera na zakupach.
I pomogła.
Pani zarządza kierunek Foinikouda z pięknymi plażami. Potem okaże się że wie co mówi.
Przecinamy cały półwysep Peloponeski, zjeżdżając jednocześnie z autostrady dla poprawy widoków.
To sprawdza się zawsze.
Autostrada jest męką do celu. Droga obok, natchnieniem podróżnika. Znów są z nami: wieś grecka, wąskie, wyasfaltowane drogi łączące osady, ciche i wyludnione budowle typowo greckie, stare kościoły na wzgórzach, góry, owce, niewielki ruch samochodowy, gorący zapach lata wymieszanego z łąkami i gajem oliwnym, wyraźnie słyszalne w czasie jazdy cykady i … pragnienie. Konie stop!
Zatrzymujemy się na ryneczku małej górskiej mieściny przy jedynym tu chyba sklepie spożywczym.
Wokół żadnego samochodu, ani psa, ani nawet cykad nie słychać. Wybrukowana równo uliczka oddaje nam swoje ciepło na spółę z gorącym stojącym powietrzem. Tylko jakiś pan siedzi w cieniu wysuniętej maksymalnie markizy, zamyślony nad butelką czegoś do picia. Nie, nie. Gapi się na nas z zaciekawieniem, ale na pewno był zamyślony zanim nahałasowaliśmy motocyklem. Machnąwszy prawą na powitanie, posyłam Werę po coś do picia.
Stoję, grzebię w GPS`ie, czekam i usycham a tej nie ma. Przecież to nie kolejka do kasy ją zatrzymuje… Po dłuższej chwili wychynęła z zakupami a za nią jakaś pani. Na dodatek rozmawiają zupełnie swobodnie jakby Wera znała język grecki od dziecka. Za nimi jeszcze jedna, nieco starsza pani też coś mówiła po … polsku!
Tak oto, zupełnie przypadkowo natrafiliśmy na panią, która wydała swoją córkę za Greka, ten przywiódł obie do swojej ojczyzny i chyba rozkochał w sobie do szaleństwa, bo mimo niewątpliwej bliskości, ani jedna ani druga na oczy morza nie widziała od pięciu lat. Tyle właśnie czasu spędzają w tej bądź co bądź spokojnej i urokliwej okolicy.
Dowiedziawszy się nieco nowinek na temat panującej zimą aury, opowiastek o życiu w górach, zrelaksowani i napojeni podążyliśmy dalej, ładnie się żegnając przedtem z paniami.
Od tej pory długo jedziemy krętą drogą. Po lewej stronie skalna ściana na kilkaset metrów przytłacza swym ogromem, po prawej przepaść woła wzrok do siebie a na dole nitka połyskującej w nisko już świecącym słońcu, rzeki.
Człowiek jest tak wielki jak jego czyny i tak mały jak on sam na tle natury.Zjechawszy na sam dół w dolinę, prawie do poziomu morza, odnajdujemy miejsce wskazane przez miłą panią spotkaną na autostradzie.
Jej wskazówki doprowadzają nas do turystycznej miejscowości z motelami, hotelami, kwaterami pokojami i co kto sobie wymarzy do wynajęcia. O kemping też nie jest trudno. Chcemy nocować w jakimś domu, ale ceny zaczynają się od 60 Euro za dobę. W dodatku jest tam pościel, wygodne łóżko, prysznic z ciepłą wodą, aneks kuchenny z czajnikiem i inne udogodnienia, więc to nie na nasze wysublimowane potrzeby.
Koniec końców lądujemy na kempingu położonym nad samym morzem z piaszczysto kamienistą plażą, wśród cyprysów i wielkich jak człowiek kaktusów.
Plaża.
Na kempingu jest budynek z kabinami prysznicowymi i WC, pralnią, jadalnią i wielkimi, niezamykanymi lodówkami i zamrażalkami. Kto chce przetrzymuje tam wszystko co może, musi albo tylko powinno być zimne, zamarznięte albo schłodzone. Nikt się nie myli, nikomu nic nie ginie, każdy wie czyje co jest. Nie wiem jak oni to robią.
Jest oczywiście parking, recepcja i mały lekko przydrogi sklepik czynny w wyznaczonych porannych godzinach.
Nie jest to jednak kłopot dla śpiochów, bo 400m od kempingu prosperuje całkiem dobrze zaopatrzony sklep.
Można tam kupić od konserw, przez świeże owoce, ser mleko, mięso i jajka po proszek do prania, mydło, środki owadobójcze, zapałki czy klapki a ceny nie odbiegają od średniej krajowej.
Właśnie na tym kempingu, po niezbyt ciężkich negocjacjach zakotwiczamy na trzy noce.
Cenę wyjściową z oficjalnego cennika 54 Euro za namiot, motocykl i dwie osoby, zmieniliśmy na 35 Euro z łatwością, jak tylko właściciel dowiedział się skąd jedziemy i dokąd i co nas pcha na przód. Oczywiście to cena za trzy doby.
Chyba zwyczajnie pomyślał że zwariowaliśmy i zlitował się. Pewno nie przestał się pukać w czoło jeszcze na następny i następny dzień.
Kto ma lepszy widok z okna?
Korzystając z okazji, po tysiącach przejechanych kilometrach nie raz w kurzu, pyle i brudzie, kupujemy wyżej nadmieniony proszek do prania i … osobiście psuję automat czasowy do włączania pralki kempingowej.
Puszkę z włącznikiem nafaszerowałem bilonem po 2 Euro, bo tylko takie się mieściły w automat i ... idę po pomoc.
Przywołałem miejscowego konserwatora, ten wydobył bilon i... wręcza mi … specjalne krążki do maszyny.
Nawet zapłaty nie chce za pomoc.
Pierzemy ciuchy motocyklowe po dwa razy. Pralka jakoś radzi sobie z tym w kilka godzin, które my beztrosko spędzamy rżnąc w karty i obżerając się owocami, popijając kawę z Armenii, nasłu****ąc wszędobylskich cykad.
Nie jesteśmy tu sami
Ze względu na temperaturę, suszenie ciuchów nie trwało dłużej niż pranie. Ograny przez Werę w karty, obżarty i opity arbuzem, z pachnącymi świeżością motociuchami idę schować świeżynki do namiotu. Od tej pory muchy już nas tak nie lubią. Zapach świeżości w pewnych warunkach może dać wiele radości.
Czas spędzamy na eksplorowaniu dna morskiego, jedzeniu, rozmowach, wieczornych spacerach po okolicy, zbieraniu muszelek i wyjątkowej urody kamieni, czyli robimy wszystko to co robią prawdziwi turyści.
Ktoś przyjechał tu salonową "Babcią" z Austrii...
Poznajemy nawet bezimienną parę sąsiadów z namiotu obok. Przemili Grecy użyczają nam swoje rozkładane krzesełka. W zamian dostają po pysznym ciastku i tak nawiązuje się nić międzynarodowego porozumienia przedzielona jedynie barierą językową. Trzy dni na oddech. Sielanka w raju.
Do wyboru, do koloru.
Dla dociekliwych: N36.80608 E021.80163
http://goo.gl/maps/SaMVu